Katastrofa Polski w Paryżu! Znów to samo. Będzie tylko gorzej

Michał Kiedrowski
Co cztery lata to samo. Nagle okazuje się, że jesteśmy słabi na igrzyskach. Nasi murowani faworyci medali nie zdobywają i w połowie igrzysk jesteśmy w klasyfikacji medalowej za Saint Lucią i Dominiką. Od razu pojawiają się proste recepty, jak ten nasz sport uzdrowić. Mam złą wiadomość: to się nie uda - pisze Michał Kiedrowski ze Sport.pl.

Pobożne życzenia, jak naprawić polski sport zamykają się najczęściej w takich stwierdzeniach: 

  • poprawić lekcje wychowania fizycznego w szkole 
  • zwiększyć ofertę dla młodzieży, która chciałaby uprawiać sport 
  • pracować z większą grupą młodzieży 
  • dać stypendia młodym sportowcom, by nie rezygnowali przedwcześnie z uprawiania sportu 
  • większą grupę objąć szkoleniem centralnym 
  • pogonić ze związków leśnych dziadków i zastąpić ich prawdziwymi menedżerami sportu 
  • każdy związek powinien opracować długoletnie plany rozwoju swojej dyscypliny i szkolenia 
  • rozwój sporty powinny wspierać spółki skarbu państwa 
Zobacz wideo

Sport to kosztowne hobby, kto by chciał za to płacić

Każdy się zgodzi, że gdyby zastosować wszystkie powyższe zasady, to w ciągu kilku lat polski sport miałby szanse na poprawę dorobku medalowego. Tyle tylko, że to zbiór pobożnych życzeń, które nigdy nie zostaną wprowadzone w życie. Nie ma szans. Weźmy na przykład stypendia dla młodych zawodników. Zaraz podniosą się głosy: "Czy ja mam ze swoich podatków płacić za to, żeby Robert czy Wojtek uprawiali swoje kosztowne hobby. Niech pójdą do pracy i niech sami na to zarobią?" No i Wojtek z Robertem nie mają wyjścia. Idą do pracy i sport staje się dla nich hobby. A jak jest hobby, to nie wymagajmy potem od nich, żeby na igrzyskach zajmowali miejsca w pierwszej, a nie ostatniej dziesiątce. 

Weźmy inne z tych pobożnych życzeń. Niech jakiś pasjonat zechce sobie wymarzyć, żeby założyć nowy klub kolarski, szermierczy czy wspinaczki sportowej. Zaraz na radzie gminy czy miasta pojawi się prezes miejscowego klubu piłkarskiego i będzie pytać: "Czy wyście powariowali? Za cenę ścianki wspinaczkowej, rowerów czy sprzętu szermierczego, to ja przeżyję w swoim klubie pięć lat i będę miał na treningach nie pięciu, czy dziesięciu chłopaków, ale sześćdziesięciu". I co w tej sytuacji taka rada miasta czy gminy zrobi? Jak będzie wyglądać poszerzenie oferty sportowej dla młodzieży?

Menedżerowie w związkach sportowych? Przecież im trzeba zapłacić!

Menedżerowie w związkach? Już to widzę oczyma wyobraźni, jak premier wzywa ministra sportu i mu naciera uszu: "Rany boskie, ty dałeś taką pensję temu facetowi od kometki? Przecież tyle to zarabia dyrektor małego oddziału prywatnego banku. Czy chcesz, żeby mi się media do tyłka dobrały, że tworzymy synekury dla swoich?" 

Spółki skarbu państwa finansujące sport? Proszę bardzo. Gdy zmienia się władza, natychmiast wyciąga kwity: "Oto jak nasi przeciwnicy marnowali publiczne pieniądze. Miliony poszły na dyscypliny sportu, których nikt w Polsce na co dzień nie ogląda. Ba, niewielu ma o nich pojęcia. Dopiero gdy przychodzą igrzyska, to sobie o nich przypominamy, a nasi poprzednicy wydawali na nie pieniądze miesiąc w miesiąc".

Długoletni plany działania? OK. Wygląda to tak: przychodzi młody sekretarz związku do prezesa i mówi: "Szefie, możemy się ubiegać o dofinansowanie z ministerstwa, musimy tylko rozpisać program rozwoju na kolejnych 10 lat i złożyć projekt". Na to prezes odpowiada: "A dajże mi spokój, ja mam większe zmartwienia, muszę myśleć, jak stołek zachować, bo za blisko byłem z poprzednią ekipą. Muszę myśleć, co będzie za miesiąc, a nie za 10 lat. A poza tym potem trzeba będzie to rozliczać, organizować konkursy, ogłaszać przetargi, dokumentować i zbierać kwity, a i tak przyjdzie nowy minister i powie, że po znajomości dostaliśmy i każe kasę oddawać". 

Nie ma w Polsce zgody, by finansować sport

Jeśli więc chodzi o rozwój polskiego sportu, pozostaję pesymistą. Cieszę się tym, co mamy. Że są jeszcze pasjonaci, którzy są gotowi poświęcać swój czas i pracować z młodzieżą, szukać talentów na własną rękę i we własnym zakresie poszerzać swoje kwalifikacje trenerskie.  W żadne programy naprawy nie uwierzę, dopóki nie będzie w Polsce konsensusu, że sport wyczynowy to coś, na co warto wydawać naprawdę duże publiczne pieniądze. A tego brakuje. Tak samo, jak poczucia, że długofalowe programy jednej ekipy będą kontynuowane przez kolejną.  

Ale to tylko nadbudowa. Największy problem jest z bazą. To demografia sprawi, że potęgą sportową już nie będziemy. I nie chodzi o to, że się w Polsce rodzi o 150 tys. dzieci rocznie mniej niż 15 lat temu. Przede wszystkim chodzi o to, że nie rodzą się one tam, gdzie uprawianie sportu i kariera sportowca jest najatrakcyjniejsza. Gdy popatrzymy, skąd pochodzili polscy sportowcy, medaliści igrzysk w czasach świetności naszego sportu to zobaczymy ogromną nadreprezentatywność małych miejscowości i niewielkich miast. Sulęcin, Ratoszyn Pierwszy, Żary, Wąbrzeźno, Oleśnica, Białogard, Nowy Dwór Mazowiecki, Czechowice-Dziedzice, Nowy Tomyśl, Sierpc – to na przykład niektóre z miejscowości urodzenia polskich medalistów olimpijskich z Barcelony (pominąłem piłkarzy, bo to zupełnie inny gatunek sportowców). Teraz Polska prowincjonalna praktycznie wymiera. W skali całego kraju z naszą demografią jest źle, ale jeśli spojrzy się na nią z punktu widzenia podziału na duże miasta i ich okolice oraz pozostałe, to sytuacja dla tej drugiej części kraju jest po prostu tragiczna. 

A w dużych miastach wybitnym sportowcem jest zostać trudniej, bo dziecko i młody człowiek ma do wyboru wiele ścieżek kariery, a ta sportowa wcale nie wydaje się najbardziej atrakcyjna. Zwłaszcza dla tych najzdolniejszych. Dla chłopców i dziewcząt z małych miejscowości i miast sport był i może jeszcze jest jedną z najlepszych okazji, by wyrwać się do wielkiego świata. Ci z dużych miast wielki świat mają na wyciągnięcie ręki.  

Konkurencja będzie coraz większa, więc o medale będzie trudniej

O tym, że dla rosnącego pokolenia bardziej atrakcyjny jest świat wirtualny niż ten realny, to już nawet nie warto strzępić języka. To wiadomo już z międzynarodowych badań: sport dla pokolenia Z jest dużo mniej atrakcyjny niż dla wcześniejszych generacji. 

A ostatnim, ale chyba też najważniejszym czynnikiem, który spowoduje, że już nigdy sportową potęgą nie będziemy to rosnąca konkurencja. W 1976 roku w Montrealu, gdy nasi sportowcy zajęli szóste miejsce w klasyfikacji medalowej, startowały 92 ekipy. W Paryżu tych ekip jest 206. W Montrealu medale zdobyło 41 państw, a w poprzednich igrzyskach w Tokio już 93. Teraz w Paryżu jest ich 73 na liczniku, a do rozegrania zostało jeszcze ponad 120 konkurencji. W niemal każdej dyscyplinie sportu co cztery lata ulega poszerzeniu liczba krajów, które ubiegają się o trofea. Na przykład w szermierce w Paryżu medale zdobyło 13 państw. Na żadnych igrzyskach przez cały XX wiek czegoś takiego nie było. Medale dzieliło najczęściej sześć, siedem państw. 

Cieszmy się więc tym, co mamy: siatkówką, skokami narciarskimi czy żużlem. Podziwiajmy nasze rodzynki jak Iga Świątek, Hubert Hurkacz czy Adrian Meronk. Szukajmy enklaw, które działają dobrze i które warto rozwijać. Nie łudźmy się, że stworzymy jakiś system kuźni talentów dla całego sportu. Nie ma u nas zgody, by tak "marnować" publiczny grosz. Nie po to Balcerowicz pogonił darmozjadów z klubów przy kopalniach, hutach czy stoczniach, żeby teraz mieli oni wrócić w innej formie (uwaga! to sarkazm – dopisek autora).  

Cieszmy się igrzyskami w Paryżu. Na następnych z medalami dla naszych będzie jeszcze gorzej. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.