Zdobył złoto MŚ z Polską, teraz stworzył nową potęgę. Odchodzi ze łzami w oczach

Jakub Balcerski
Philippe Blain godnie pożegnał się z kadrą japońskich siatkarzy. Francuski trener, który w 2014 r. w roli asystenta zdobył z Polską mistrzostwo świata, teraz był bliski wyrzucenia aktualnych mistrzów świata z igrzysk w Paryżu w ćwierćfinale. Ostatecznie Włosi pokonali Japończyków w tie-breaku, ale szansa, jaką mieli zawodnicy Blaina, potwierdziła, że stworzył on w Azji nową siatkarską potęgę.

Mecz Japończyków z Włochami mógł się skończyć gigantyczną sensacją. Taką byłoby odpadnięcie Włochów już w ćwierćfinale igrzysk. Mistrzowie świata o awans do strefy medalowej walczyli z teoretycznie najsłabszym zespołem, który pozostał w Paryżu po pierwszych trzech spotkaniach.

No właśnie, teoretycznie. Japończycy, którzy do najlepszej ósemki awansowali po pięciosetowych przegranych z USA i Niemcami oraz wygranej z Argentyńczykami 3:1, mecz z Włochami potraktowali jako wielką szansę. A oni w takich kluczowych momentach są niezwykle silni. I Włosi się o tym przekonali.

Zobacz wideo Polska w drodze po medale igrzysk. "Wzbić się do perfekcji"

Japończycy przegrali, a ich trener we łzach opuszcza zespół

W dwóch pierwszych setach lepsi okazali się Japończycy. Pierwszego wygrali dość pewnie, do 20, ale drugiego Włochom wyrwali, choć rywale prowadzili nawet 23:22. Skończyło się 23:25 dla drużyny z Azji. Wydawało się, że to ona będzie w stanie zamknąć ten mecz w trzech partiach. Japończycy mieli już trzy piłki meczowe, ale żadnej z nich nie wykorzystali. Włosi wygrali 27:25 i było już 1:2 w setach.

Zawodnicy Ferdinando de Giorgiego rozpędzili się i czwartą partię długo mieli pod kontrolą. Pod koniec Japończycy doszli jednak do głosu i prowadzili jednym punktem, ale znów nie udało im się skorzystać z własnej okazji. Skończyło się 26:24 dla Włochów. W tie-breaku drużyna trenera Phillippe'a Blaina jeszcze raz była blisko rozstrzygnięcia wszystkiego na własną korzyść - jako pierwsi zyskali piłkę meczową, ale nie zamienili jej na punkt decydujący o zwycięstwie. Chwilę później meczbola zagwarantowali sobie Włosi i to oni zwyciężyli - w piątym secie 17:15, a w całym meczu 3:2.

Dla Japończyków to rozczarowująca porażka. Mieć tyle szans na wygraną i ostatecznie wszystkie zmarnować? To musi boleć, zwłaszcza że takim meczem z kadrą żegna się jej szkoleniowiec. I oczywiście szkoda, że po meczu Philippe Blain zalał się łzami, jak jego siatkarze. Cała ta historia i fakt, że Japończycy byli w stanie walczyć na takim poziomie z mistrzami świata, pokazuje jednak prawdziwą wartość jego pracy w Azji.

Blain tłumaczy fenomen siatkarskiej Japonii. Porównał to, co tam się dzieje do Polski

Końcówka czerwca tego roku, hala Sport Arena w Łodzi. To był dzień przerwy w finałach Ligi Narodów, olimpijski sezon reprezentacyjny wkraczał w kluczową fazę. Philippe Blain zaprosił mnie na trening Japończyków przed półfinałem rozgrywek ze Słowenią. Po nim mieliśmy porozmawiać, ale na razie obserwowałem jego pracę i intensywność, z jaką ćwiczą Japończycy.

Przyszło do gierki dwóch szóstek i nagle piłkę z ogromną siłą uderzył Yuji Nishida. Trafił w blok, ale piłka go przebiła i wypadła daleko poza boisko. Ale poza nią w powietrzu leciało coś jeszcze. Jakiś biały pasek, ale aż trudno było dostrzec, co to jest. Blain złapał się za głowę, podbiegł do siatki, zaczepił się o nią i dalej nie dowierzał. Atakujący Japończyków w tak imponujący sposób zdjął Ranowi Takahashiemu z palców elastyczny bandaż, który ten po chwili ze zdziwieniem podniósł z boiska. Uderzenie Nishidy było tak silne, że bandaż w jakiś sposób odczepił się z jego dłoni.

Po Blainie widać było, że czasem nawet on nie spodziewa się tego, co są w stanie wykonać jego zawodnicy. Tak było w tym wypadku. Po skończonym treningu dotrzymał słowa, przyszedł porozmawiać. I tłumaczył fenomen zespołu, który kilka dni później zdobył srebrny medal Ligi Narodów, drugi na światowej imprezie w XXI wieku. Pierwszy, brązowy, też wywalczył z Blaina za sterami, rok wcześniej.

Jakub Balcerski: Jak wiele zmieniło się w pana trenerskiej filozofii przez ostatnie trzy lata, odkąd prowadzi pan Japończyków?

Philippe Blain: To nie do końca tak, że ja się zmieniłem. Skoro jestem trenerem, to moim zadaniem jest, żeby adaptować się do nowego miejsca, starać się zrozumieć, czego akurat tam potrzeba. Żeby poprowadzić drużynę z poziomu, na którym się znajduje aż na sam szczyt, musisz znaleźć takie kwestie mentalne, taktyczne, czy techniczne, które możesz usprawnić. Dlatego kocham swoją pracę. Najpierw powinienem zrozumieć ludzi, z którymi pracuję, a dopiero potem starać się zrobić z nimi progres.

Właśnie tak pracowałem od początku w Japonii. Oczywiście, moim problemem na start był fakt, że trudno tam przyjechać i od razu dobrze czuć się w obcej kulturze, przy ich tradycjach, czy zupełnie obcym języku. Nie było łatwo. Ale zrobiła się z tego wspaniała przygoda i coś, w czym mogłem znaleźć ujście dla swojej pasji.

Oni stali się bardziej europejscy czy pan bardziej azjatycki?

- Żeby to wypaliło potrzeba idealnej kombinacji. Trzeba wziąć pod uwagę przede wszystkim to, czego oni potrzebują i co są w stanie zrobić. Czy chodzi o to, żeby Japończycy grali jak Francuzi czy Polacy? Nie, mają grać w japońskim stylu. Ja tylko przynoszę moją wiedzę i staram się zaadaptować ją do ich potrzeb.

Coś pana zaskoczyło w Japonii?

- Nie, zwłaszcza że nie robiłem sobie żadnych wielkich oczekiwań na sam początek. Znałem Japończyków na tyle dobrze, ile zdążyłem ich poznać, grając przeciwko nim. Miałem w głowie wiele pytań, ale nie wiedziałem, co jest problemem wewnątrz drużyny. I dlaczego do tej pory nie odnosili wielkich sukcesów. Pojawiały się pewne pomysły. Wiedziałem, że potrzebujemy dobrego rozgrywającego i libero. To był szkielet. Potem musiałem zdać sobie sprawę z tego, gdzie mamy najwięcej potencjału, odpowiednio odszukać talenty i je rozwinąć. Odnaleźliśmy też nowy sposób współpracy - bo do tej pory i oni i ja byli przyzwyczajeni do czegoś innego.

Zrozumiał pan coś, czego nie potrafił zrozumieć wcześniej?

- Uświadomiłem sobie, dlaczego nie potrafili sobie wypracować ciągłości zespołu. Byli trapieni przez kontuzje, program pracy nie był zaadaptowany do najwyższego poziomu i sposób, w jaki trenowali też musieliśmy zmienić. Pojawiały się też kłopoty zupełnie spoza siatkówki, choćby organizacyjne, więc sporo zmieniło się także w funkcjonowaniu kadry.

Gra z Japończykami na igrzyskach u siebie, w Paryżu, to dla pana coś wyjątkowego?

- Ze względu na rodzinę, tak. Jest łatwo do niej dołączyć, mogą oglądać mecze. Jednak igrzyska to tak trudne rozgrywki, że trzeba bardzo ciężko pracować nad przygotowaniem do spotkań. Realnie nie ma czasu się nimi nacieszyć. Można być zadowolonym, że tam się trafiło, bo widzisz, że tam jest cały światowy sport. Jednak odkąd jesteś w środku, praktycznie nie ma sensu, czy grasz w Londynie, Rio, Tokio czy Paryżu.

Pracował pan w Polsce, z reprezentacją jako asystent Stephane'a Antigi od 2014 do 2016 roku. Teraz dużo mówi się o tym, że to największy siatkarski kraj na świecie, że nigdzie nie doświadczy się tego co tutaj. Po swoich doświadczeniach zgadza się pan z tym?

- Kiedy byłem w Polsce, zaczynał się program współpracy ministerstwa sportu z polskim związkiem. I jeśli spojrzy się, ilu zawodników wyszło z tej współpracy i jest teraz dostępnych do gry w reprezentacji, to trzeba uznać to za spory sukces. Ten ruch przyniósł progres. I tak, teraz uważam, że w Polsce jest najwięcej siatkarzy na wysokim poziomie, a jednocześnie, że to właśnie tu da się ich najlepiej rozwijać.

W 2014 roku, kiedy zdobywaliście mistrzostwo świata, myślał pan, że to początek drogi do tego, co dzieje się tu teraz?

- To wyglądało trochę podobnie do tej mojej drogi z Japończykami. Też chcieliśmy tu napisać zupełnie nową historię, zaczynając od domowych MŚ. Ostatni złoty medal Polaków był wówczas z 1974 roku. To było coś, co można było otworzyć, podpisać się pod tym i zacząć budować. A jeśli udaje się potem zdobywać kolejne medale, to tworzy się pewną tendencję. W Polsce utrzymuje się już bardzo długo, w Japonii staramy się stworzyć coś podobnego. Tu bardzo ważne są sporty zespołowe i wielkie imprezy, więc gdy przychodzą sukcesy podczas nich, to pojawia się ogrom sponsorów, a z nimi nowe możliwości. To bardzo ważne.

W Polsce też tak było. W 2014 roku zaczęliśmy od meczu na stadionie, gdzie siatkówkę oglądały 63 tysiące widzów. To jasne, że w takiej sytuacji wiele się zmieni, zwłaszcza gdy na tej samej imprezie osiągasz wielki sukces. To, co oglądamy dziś, to efekt pracy wielu osób wewnątrz środowiska, ale także zarządzania tym projektem przez nowe osoby, dodające świeżości. To przykład tego, do czego może doprowadzić kawał ciężkiej pracy w kraju, który chce się siatkarsko rozwinąć.

Ale w Japonii chyba też wiele się już zmieniło, bo zawodnicy w kraju i poza nim są sporymi gwiazdami? Popularność wzrosła, prawda?

- To prawda. 99 procent widowni na trybunach to kobiety. To, ile osób nas wspiera, często wygląda imponująco. Radzimy sobie z popularnością i się nią cieszymy. W końcu gdyby przyszedł dzień, gdy tych fanów zabraknie, to byłoby nam bardzo przykro. Mamy sporo obowiązków medialnych, dużo czasu poświęcamy kibicom, ale w takich okolicznościach, jakich doświadczamy, częściej odbieramy to jako przyjemność.

***

Pożegnanie Blaina z Japończykami jest dość gorzkie, patrząc na szanse, jakie mieli przeciwko Włochom. Ale Francuz może się uśmiechnąć na myśl o tym, czego dokonał. Stworzył kolejną siatkarską potęgę. Czas pokaże, czy Japonia będzie w stanie wykorzystać potencjał, ale już samo to, że go ma, to bardzo dużo.

Może się zdarzyć tak, że Japończycy podobnego składu - z gwiazdami pokroju Yujiego Nishidy, Rana Takahashiego czy Yukiego Ishikawy - już nie złożą i nie będą w stanie zagrać nim na takim poziomie. Ale intuicja podpowiada, że to dopiero początek. A podstawy, które zbudował Blain, tylko zachęcają, żeby się nie zatrzymywać.

Więcej o: