Jeszcze trzy lata temu Wojciech Nowicki i Paweł Fajdek razem robili rundę honorową po olimpijskim konkursie. Wtedy w Tokio wygrał Nowicki, a Fajdek wziął brąz. Teraz żaden z nich nawet nie zbliżył się do podium.
Już w pierwszej kolejce murowany faworyt Ethan Katzberg rozstrzygnął konkurs. Kanadyjczyk wszedł do koła, wkręcił się w nie, jakby był korkociągiem otwierającym francuskie wino i machnął na niewyobrażalne 84,12 metra!
Nowy mistrz młota mógłby po tym rzucie zmienić strój sportowy na strój elegancki i zasiąść razem z paryżanami na trybunach Stade de France. Było jasne, że już wygrał. Rzucał dalej, ale czy z pełną koncentracją? Możliwe, że czekając na kolejne próby bardziej niż rywalizację kolegów z rzutni oglądał inne konkurencje. Działo się - rywalizowali między innymi sprinterzy na 100 metrów i skoczkinie wzwyż z rekordzistką świata Jarosławą Mahuczich. Te gwiazdy tych konkurencji przyciągnęły na stadion 80 tysięcy kibiców i tak wielu dziennikarzy, że brakowało dla nich miejsc przy biurkach.
Było pięknie, ale my nie do końca potrafiliśmy się tym cieszyć. My cały czas patrzyliśmy na koło. Mijały kolejka za kolejką, a nasi mocarze byli ciągle daleko od podium. Od początku do końca. Już po eliminacjach trochę się na to zanosiło. W nich Polacy mieli dziewiąty i dziesiąty wynik. Niby nasze stare niedźwiedzie zapowiadały, że jeszcze się przebudzą i rykną. Niestety, nie wyszło.
Nowickiemu skończyła się w niedzielę niesamowita superseria, jakiej w polskim sporcie nie miał chyba nikt inny. On od początku kariery wziął dotąd udział w 11 imprezach mistrzowskich i wywalczył 11 medali!
Nowickiego i Fajdkowi razem wziętym skończyła się seria jeszcze bardziej imponująca. Jako przedstawiciele polskiej szkoły rzutu młotem oni zapewniali nam po co najmniej jednym medalu każdych wielkich zawodów po igrzyskach olimpijskich Londyn 2012, gdzie młody, 23-letni Fajdek, spalił wszystkie trzy próby w eliminacjach.
Szkoda, że coś pięknego się kończy (zwłaszcza, że Nowicki przyjechał na igrzyska z drugim wynikiem sezonu na świecie). Szkoda, że tracimy kolejny przyczółek. Trzy lata temu na igrzyskach olimpijskich w Tokio mieliśmy aż dziewięć lekkoatletycznych medali. Było wspaniale, najlepiej w historii. Teraz spodziewaliśmy się, że będzie ze trzy razy gorzej – takie są obecne realia. A może się okazać, że są one dla nas jeszcze smutniejsze. Skoro już nawet polski młot nie dolatuje do podium.
W poniedziałek swoje starty na tych igrzyskach rozpocznie nasza największa lekkoatletyczna nadzieja na medal. To oczywiście Natalia Kaczmarek, biegająca na 400 metrów.
Kaczmarek jest w życiowej formie, dwa razy w tym roku łamała barierę 49 sekund, co się nigdy nie udało nawet Irenie Szewińskiej. Natalia rekord Polski legendy przesunęła z poziomu 49,28 s na poziom 48,90 s. I wiemy, że może śrubować go dalej. Ona – chyba jedyna – może przypomnieć nam na Stade de France czasy polskiej lekkoatletycznej świetności. I te niedawne, z ostatnich igrzysk, i te z 1976 roku, gdy Szewińska jako nasza największa gwiazda biła na igrzyskach w Montrealu rekord świata – wspomniane 49,28 s.
A młot? Została nam na tych igrzyskach jeszcze Anita Włodarczyk. Finał we wtorek (godzina 20). Na co możemy liczyć? W eliminacjach trzykrotna mistrzyni olimpijska była 12., czyli weszła do finału z ostatnim wynikiem. Anita zapowiada, że może zdziałać dużo więcej, że na treningach rzuca solidnie, porządnie. Życzymy jej medalu z całego serca. Ale patrząc i na nią, a nie tylko na Nowickiego oraz Fajdka, widzimy, że coś się kończy.