Iga Świątek pokonała w piątek Annę Karolinę Schmiedlovą 6:2, 6:1 w spotkaniu o brązowy medal igrzysk w Paryżu. Polka nie cieszyła się tak, jak po największych sukcesach karierze, bo do stolicy Francji przyjechała przede wszystkim po złoto. Paradoksalnie za cztery lata w Los Angeles może być o to łatwiej. Dlaczego?
Wielu powtarza, że igrzyska w Paryżu stanowiły dla Świątek idealną okazję do wywalczenia tytułu mistrzyni olimpijskiej. Korty ziemne, na dodatek paryskie, gdzie wygrywała już cztery razy Roland Garros, dobra forma, pozycja numer jeden na świecie, brak największych rywalek w osobach Aryny Sabalenki i Jeleny Rybakiny, które wycofały się z rywalizacji. To wszystko prawda, okoliczności sprzyjały Świątek wybitnie.
Okazało się jednak, że te korzystne okoliczności doprowadziły także do wytworzenia gigantycznej presji na naszej tenisistce. Oczekiwania poszybowały poza skalę. Świątek była wyraźną faworytką do złota i nie udało jej się tego udźwignąć. Półfinału z Qinwen Zheng nie przegrała przecież dlatego, że zapomniała, jak się gra w tenisa czy nagle straciła formę. Wygląda na to, że wiele - jeśli nie wszystko - rozgrywało się na płaszczyźnie mentalnej Polki.
Na kolejnych igrzyskach w Stanach Zjednoczonych ta presja powinna być dużo mniejsza. Oczywiście zakładamy, że Iga będzie wówczas nadal w wysokiej dyspozycji, że wciąż będzie się liczyć w walce o medale - na ten moment nic nie wskazuje na to, by miało być inaczej. W Los Angeles otoczka będzie inna - korty twarde, obiekt uniwersytecki, na którym nie tylko Iga nigdy nie wygrała, ale w ogóle nie miała okazji występować. To Coco Gauff czy Jessica Pegula będą musiały się mierzyć z wielkimi oczekiwaniami gospodarzy. Polce może być łatwiej.
Jednocześnie Iga będzie bogatsza o kolejne lata doświadczeń. Wystąpi jako 27-letnia tenisistka, być może posiadaczka jeszcze większej liczby tytułów wielkoszlemowych. Będzie miała za sobą doświadczenie z turnieju olimpijskiego w Paryżu. Bolesne po czwartkowym półfinale, ale które może ze swoim sztabem przekuć w coś pozytywnego. - Postaram się zagrać na kolejnych igrzyskach, ciesząc się grą, a nie dźwigać tego całego ciężaru - stwierdziła Świątek w pomeczowej rozmowie z Eurosportem.
Dziś zaś należy cieszyć się i docenić sukces naszej tenisistki na igrzyskach w Paryżu. Sukces wyjątkowy z kilku powodów. Świątek podniosła się po niepowodzeniu, jakie zaliczyła w półfinale z Zheng. Miała prawo czuć się rozczarowana, po spotkaniu ze Schmiedlovą opowiadała, jak czuła się po przegranej z Chinką. - Muszę powiedzieć, że niezależnie od medalu, to, że się zebrałam w sobie, jest dla mnie cenne, bo wczoraj czułam się, jakbym miała żałobę - dodawała tuż po zwycięstwie w meczu o brąz.
Osiągnięcie jest tym większe, że mając mniej niż 24 godziny na pozbieranie się, udało jej się otrząsnąć, zmobilizować i powalczyć skutecznie o brązowy medal. To historyczny sukces - nie tylko pierwszy olimpijski krążek w karierze Świątek, ale także dla całego polskiego tenisa.
Podobna sztuka nie udała się Agnieszce Radwańskiej, Łukaszowi Kubotowi, Jerzemu Janowiczowi czy deblom Marcin Matkowski - Mariusz Fyrstenberg i Klaudia Jans-Ignacik - Alicja Rosolska. Wynik w Paryżu pokazuje raz jeszcze, jak wyjątkowa jest Świątek w skali całej naszej dyscypliny. Sięgnęła po osiągnięcie, o którym przez lata mogliśmy w tenisie tylko marzyć.
I marzyła o nim także Świątek, choć kolor medalu miał być inny. - Prawdziwym marzeniem ze snów jest złoto olimpijskie, ale jestem szczęśliwa, że ogarnęłam się po wczorajszym meczu, bo naprawdę nie było łatwo - mówiła Iga. I dodała: - Jakikolwiek medal to ogromne wyróżnienie. Przez całą karierę zapracowałam, by być w strefie medalowej. To dla mnie coś niesamowitego i nigdy bym się tego nie spodziewałam. Myślałam, że bycie numerem jeden rankingu, wygrywanie szlemów czy medal igrzysk są dla nadludzi.
Cóż, są także dla niej. Dla Igi Świątek, tenisistki wybitnej.