W czwartek na igrzyskach Iga Świątek sensacyjnie przegrała olimpijski półfinał. Chinka Qinwen Zheng pokonała Polkę 6:2, 7:5. Po pierwszym secie orkiestra dęta, którą Iga świetnie zna z Roland Garros, zagrała utwór "Desire". To musiało być do Świątek. Jej pragnienie sukcesu na tych igrzyskach było ogromne. Czy je zaspokoiła? Na pewno nie do końca. Ale doceńmy to, co osiągnęła.
Wspomniana orkiestra przygrywała Idze w maju i czerwcu, gdy na kortach Roland Garros szła po już czwarte w karierze wielkoszlemowe mistrzostwo French Open. Teraz Iga miała wygrać tu po raz piąty. I miało to być dla niej zwycięstwo najcenniejsze. Bo w jej osobistej hierarchii – inaczej niż u większości tenisistów – igrzyska nie są niżej od turniejów wielkoszlemowych. A wręcz są najwyżej.
Tata Igi był olimpijczykiem, na igrzyskach w Seulu w 1988 roku zajął siódme miejsce, startując w wioślarskiej czwórce. Tę historię fani Igi dobrze znają. I świetnie rozumieją, że córka takiego ojca igrzyska kocha i że na nich chce zrobić coś wielkiego dla taty, dla siebie i dla nas, dla całej Polski.
Iga coś wielkiego zrobiła. Nawiązując jeszcze raz do orkiestry – nie szła śpiewająco przez olimpijski turniej. Grała dużo gorzej niż w Rolandach: tegorocznym i tych z minionych lat. Już w trzeciej rundzie sporo problemów sprawiła jej Chinka Wang. W ćwierćfinale z Amerykanką Collins Iga zwycięstwo wyszarpała, udźwignęła ogromny ciężar, gdy rywalka wyrównała w setach i gdy wszyscy widzieliśmy, że dominuje, że to jej tenis jest lepszy, mocniejszy, bardziej i efektowny i efektywny.
Po ćwierćfinale wydawało się, że Świątek udźwignie tu wszystkie ciężary. Że będąc już w strefie medalowej spokojnie pójdzie po złoto. Niestety, w półfinale przyszła zapaść. – Zawaliłam – mówiła sama Iga przed kamerą Eurosportu w krótkiej chwili, gdy mówić jeszcze mogła. Później już tylko zalewała się łzami.
Baliśmy się czy w dobę do meczu o brązowy medal Iga dźwignie się z mentalnego dołka. Z dołu – był głęboki. W piątek zobaczyliśmy, że wyszła z tego wspaniale. Godzinka pewnego, mocnego tenisa, 6:2, 6:1 z Anną Karoliną Schmiedlovą i można czekać na dekorację. Iga to zrobiła! Ma medal w tenisie i medal w podnoszeniu ciężarów.
A że to nie jest złoty medal? Szkoda i to wielka. Tu nie było Sabalenki i Rybakiny, tu grało się w królestwie Igi, w jej karierze nie będzie już igrzysk na ulubionych kortach Roland Garros, a więc nie będzie też już drugiej aż tak wielkiej szansy na triumf i "Mazurka Dąbrowskiego". Ale zauważmy inną rzecz. Gdyby Iga się nie podźwignęła po półfinale, to zostałaby z niczym. A po czwartym miejscu do końca życia mogłaby mieć poczucie, że jeśli chodzi o igrzyska, to wszystko przepadło. Mieć medal – nawet "tylko" brązowy" – a nie mieć nic, to ogromna różnica.