Porażka w pierwszym meczu to kiepski sposób na otwarcie igrzysk przez obrończynie tytułu mistrzyń olimpijskich, ale wynik meczu z Chinkami nie jest wielką niespodzianką. Azjatki w ostatnich miesiącach w większości międzynarodowych rozgrywek były lepszym zespołem, a to kadra USA zawodziła. Teraz było podobnie.
Ale pierwszego seta Amerykanki zaczęły nieźle. Prowadziły nawet trzema punktami (6:3) i nic nie zapowiadało tego, że to Chinki za chwilę zdominują spotkanie. Kilka akcji później sytuacja zupełnie się jednak odwróciła i to mistrzynie olimpijskie z Rio de Janeiro z 2016 roku miały trzypunktową przewagę (9:12). Taka różnica pomiędzy zespołami utrzymywała się do końcówki, w której Chinki jeszcze ją powiększyły - do pięciu punktów (17:22). Wygrały tego seta do 20 i objęły prowadzenie.
Druga partia o wiele dłużej była wyrównana. Aż do stanu 10:10. Z trzynastu kolejnych punktów aż dziesięć padło łupem Chinek i zrobiło się 13:20. Ich przewaga była nie do odrobienia dla zawodniczek trenera Karcha Kiraly'ego. Chwilami były zupełnie zdezorientowane, nie wiedziały, co się dzieje. Popełniały proste błędy, a ich ataki były co rusz podbijane przez świetnie broniące się przeciwniczki. Chinki wygrały tego seta do 20 i prowadziły już 2:0. Postawiły Amerykanki pod ścianą.
Wydawało się, że Chinki idą po pewne zwycięstwo w trzech setach, bo do tej pory siła Amerykanek pojawiała się w tym meczu tylko chwilami. Jednak trudna sytuacja i widmo tak wyraźnej porażki na start sprawiły, że jakby wstąpiły w nie nowe siły. A Chinki nagle stanęły - w czwartym secie nie prowadziły nawet przez moment. Amerykanki szybko zbudowały sobie pięciopunktową przewagę (10:5), którą były w stanie najpierw utrzymać (16:11), a na koniec nawet powiększyć do ośmiu punktów różnicy. Bo trzecią partię wygrały do 17.
W czwartej emocji było więcej. Choć Amerykanki dobrze ją rozpoczęły (4:1), to chwilę później swoją szansę, żeby przywrócić sobie kontrolę nad meczem, miały Chinki. Nie wykorzystały jednak prowadzenia trzema punktami (10:13) i dały kadrze USA znów wrócić do gry. Ta też wypracowała sobie trzypunktowy zapas (najpierw 18:15, potem 21:18) i w końcówce dołożyła do niego jeszcze dwa punkty. Skończyło się 25:20 dla Amerykanek. Choć Chinki zbliżyły się do nich już na punkt (21:20), nie były w stanie ich złamać.
Mogło się zdawać, że jeśli w takiej sytuacji Amerykanki były w stanie zagrać swoje i nie stracić nerwów, to w tie-breaku dokończą dzieła i odwrócą losy spotkania. Przecież przegrywały już 0:2, a zapowiadało się na to, że jednak zwyciężą. Tie-break na początku był wyrównany, ale to właśnie zespół z USA potrafił sobie wypracować dwa punkty przewagi (6:4). Prowadził też przy zmianie stron (8:7).
Jednak po niej to Chinki znów zagrały od nich dużo lepiej. Najpierw zyskały zapas trzech (8:11), a później czterech punktów (9:13). Co prawda z trzech piłek meczowych wykorzystały dopiero ostatnią, ale liczy się wygrały decydującego seta do 13, a cały mecz 3:2. Najważniejszą piłkę tego meczu skończyła przyjmująca Zhu Ting i stało się jasne, że Chinki jednak ograły Amerykanki.
Dla Amerykanek to oczywiście nie koniec świata, choć już mała katastrofa, czy dramat na pewno. Ci, którzy twierdzili, że obrona tytułu nie będzie dla nich łatwym zadaniem, mieli rację. Już na starcie rywalizacji w Paryżu utrudniają sobie sytuację. Za to Chinki potwierdziły, że mogą zagrozić najlepszym drużynom w trakcie turnieju olimpijskiego. Od złota z Rio z 2016 roku nie było ich na olimpijskim podium, więc teraz mają głód, żeby na nie wrócić. A fakt, że mogły rozpocząć walkę o ten cel jeszcze wyższym zwycięstwem, tylko pokazuje, na co je stać.