Mistrz olimpijski mówi nam, dlaczego opuścił Polskę

- Pojechałem na igrzyska po to, żeby zwyciężyć, a nie żeby się martwić klątwą - mówi Waldemar Legień, który w 1992 roku w Barcelonie poprowadził Polskę na ceremonii otwarcia, a później zdobył swoje drugie olimpijskie złoto w judo. Od tamtego czasu żaden nasz chorąży i żadna chorąża nie stanęli na podium. Legień jako attaché polskiej kadry na igrzyskach Paryż 2024 wierzy, że teraz to się zmieni.

W piątek w Paryżu oficjalnie zaczęły się igrzyska olimpijskie. Stolica Francji to teren Waldemara Legienia. 61-letni były mistrz judo mieszka tu od 31 lat. - Bardzo się cieszę, że mogę być z naszym teamem, że mogę pomóc, że po latach pracy z różnymi olimpijczykami z Francji teraz pracuję dla olimpijczyków z Polski – mówi w rozmowie ze Sport.pl mistrz olimpijski z Seulu (1988 rok) i Barcelony (1992 rok).

Zobacz wideo Czy w siatkówce jest spalony? Co Polacy wiedzą o tej dyscyplinie sportu?

Legień to "Legieńda" polskiego sportu i znakomicie, że przy okazji paryskich igrzysk przypomina się kibicom.

Łukasz Jachimiak: W 1992 roku na igrzyskach w Barcelonie był pan chorążym reprezentacji Polski na ceremonii otwarcia, a później zdobył pan złoty medal. Wtedy nie mówiło się o żadnej klątwie chorążego?

Waldemar Legień: Mówiło się, ale mnie to nie obchodziło. Pamiętam, że trener kadry, Marek Adam, się bał, ale ja pojechałem na igrzyska po to, żeby zwyciężyć, a nie żeby się martwić klątwą. W ogóle to chyba nie możemy mówić o klątwie, skoro ja ją przełamałem?

Niestety, po panu medalu nie zdobył nikt, kto niósł polską flagę na ceremoniach otwarć wszystkich następnych igrzysk.

Anita Włodarczyk klątwy na pewno się nie boi. Wie, że może zdobyć medal.

Słyszał pan, że Wojciech Nowicki wolał chorążym nie być? A on ma o wiele większe medalowe szanse od Anity.

- Tak, słyszałem. On się pewnie po prostu chciał skupić tylko na sporcie.

Skupmy się na pana sporcie – czy w judo ktoś wreszcie – po 28 latach – może zdobyć dla Polski olimpijski medal? Miło byłoby w końcu mieć nawiązanie do złota Pawła Nastuli i srebra Anety Szczepańskiej z igrzysk Atlanta 1996.

- Zwłaszcza że Aneta jest teraz trenerką i prowadzi Angelikę Szymańską. Z naszej czwórki judoków obecnych w Paryżu Angelika ma największe szanse na medal. Oglądałem już losowania, choć jestem z epoki, w której takie rzeczy nas nie interesowały, czekam i liczę, że zobaczę dobrą dyspozycję i chęć do walki o życiowy sukces. Liczę też na to, że nam, w judo, łatwiej będzie się przełamać, bo kibice wywierają na judoków znacznie mniejszą presję niż na przykład na siatkarzy, którym wyliczają lata bez medalu i kolejne igrzyska z odpadnięciami w ćwierćfinałach. Wierzę, że na tych igrzyskach przyjdzie czas na polski medal w judo.

To losowanie, które pan śledził, było dla naszych judoków dobre?

- Angelika jest rozstawiona, jest w czołówce, na początku będzie miała teoretycznie słabsze rywalki. Ale – jak mówię – jestem z pokolenia, które na losowania nie zwracało uwagi. Na igrzyskach trzeba być w formie, wierzyć w siebie i pamiętać, że tu wszyscy przeszli trudne kwalifikacje, więc na każdego trzeba uważać.

Dlaczego kiedyś mieliśmy pana, Pawła Nastulę, Beatę Maksymow, Rafała Kubackiego, a dziś kibice pewnie nie wymienią ani jednego polskiego judoki?

- Jakieś tam wyniki w mistrzostwach świata i Europy mamy, ale naszym zawodnikom brakuje stabilizacji na wysokim poziomie. Dlatego nikt nie dał się dobrze poznać i zapamiętać. Trudno mi odpowiedzieć, dlaczego tak jest, bo od lat mieszkam we Francji. Ale wiem, że mamy w Polsce bardzo dużo młodzieży trenującej judo, jest dla nich dużo turniejów, ale jest też duża słabość systemu, jeśli chodzi o przejście z wieku juniora do seniora. Tam gubimy duży talentów. Brakuje stypendiów, bez nich szybko przychodzi zniechęcenie. A trudno od razu po byciu juniorem zrobić w dorosłym judo wynik, który w Polsce da stypendium [top 8 MŚ lub ME]. W światowym i europejskim judo jest ogromna konkurencja. To jest popularny sport.

Jak bardzo we Francji? Teddy Riner ma tu status niemal Boga, prawda?

- Zgadza się. Judo trenuje milion Francuzów. Wiadomo, że nie wszyscy są wyczynowcami, większość stanowią ludzie trenujący ten sport dla przyjemności. Ale to daje ogromny dół piramidy. A Teddy Riner to szczyt, to jest 11-krotny mistrz świata i trzykrotny złoty medalista igrzysk olimpijskich, który tu w Paryżu ma bardzo duże szanse na kolejny sukces indywidualnie i w drużynie. Jeśli Francuzom uda się wygrać rywalizację drużynową, to lada dzień Riner będzie miał pewnie już pięć złotych medali olimpijskich. Jak na nasz sport to ogromnie dużo. Zresztą, nie tylko na nasz, ale chodzi mi o to, że u nas przez lata można było zdobyć tylko jeden medal na jednych igrzyskach, a teraz można dwa, bo jest jeszcze drużynówka.

Od ilu lat mieszka pan we Francji?

- Minęło już 30. Dłużej żyję tu, niż żyłem w Polsce. Jestem z rocznika 1963, a przyjechałem tu rok po Barcelonie, w 1993 roku.

Dlaczego wyjechał pan z Polski?

- Tu dostałem dużo lepsze warunki do pracy. I finansowe, i rozwojowe. Nie żałuję wyjazdu, bo tu się bardzo dużo nauczyłem i też bardzo dużo przekazałem. Byłem zawodnikiem bardzo dobrze wyszkolonym, w Polsce dostałem świetną szkołę. Pewnie bym nie wyjeżdżał, gdyby ktoś u nas chciał mnie zatrzymać. Ale sytuacja była taka, a nie inna, rozmowy były takie, a nie inne, no i wyjechałem. A jak zacząłem pracę we Francji, to wszyscy się naprawdę szczerze i bardzo mocno dziwili, że Polska mnie wypuściła.

Nie dziwi mnie ich zdziwienie i też – niestety – nie dziwi mnie, że działacze nie widzieli dla pana miejsca, bo polski sport zna mnóstwo takich historii, że nie potrafimy skorzystać z wiedzy nawet kogoś takiego, kto był wielkim mistrzem i po zakończeniu kariery byłby gotów pomagać szkolić kolejnych mistrzów.

- To prawda, to jest smutne.

Smutne jest i to, że lata minęły, a chyba niewiele się zmieniło. 30 lat temu działacze z naszego judo nie znaleźli miejsca dla pana, a trzy lat temu Paweł Nastula mówił mi tak: "Minęło ćwierć wieku, czasy się zmieniły, ale nie w polskim judo. W nim dalej działają niszczyciele, którzy w ogóle nie powinni się tykać szkolenia zawodników" i dalej: "Tam co chwilę coś złego się dzieje. A jak się wydarzy coś dobrego, to nie dzięki nim. Właśnie Beata Pacut została mistrzynią Europy. Dziewczyna od dwóch miesięcy trenuje z Robertem Krawczykiem. Oddzieliła się od tego dziadostwa, odizolowała się od patologii i proszę - wygrała tytuł".

- Wie pan, ja się nie chcę wypowiadać na temat działaczy. Są, jacy są. Ale wiem, że teraz w końcowych przygotowaniach do igrzysk każde z naszych zakwalifikowanych zawodników szykowało się we własnym sosie. Ale może taka była judoków i ich trenerów wola, żeby związek nie robił wspólnych przygotowań? Skupmy się już po prostu na igrzyskach i trzymajmy kciuki, żeby był medal. I nie mówmy, że ma go zdobyć Angelika, nie wywierajmy szczególnej presji na niej, żeby nie myślała, że ona to musi zrobić.

Jest pan na tych igrzyskach attaché naszej kadry olimpijskiej, a jakie związki łączą tu pana nadal z francuskim judo?

- Będę tu miał w turnieju zawodnika, którego stać na medal. Trenowałem go przez wiele lat.

Dlaczego już go pan nie trenuje?

- Już skończyłem kontrakt w klubie. Ale z nim cały czas mam kontakt, bywam na jego walkach. Jednak teraz cieszę się przede wszystkim byciem attaché olimpijskim. Byłem na igrzyskach dwa razy jako zawodnik, a teraz sobie patrzę na to całe olimpijskie podwórko z innej strony i jest to bardzo ciekawe. Cieszę się też, że mogę być pomocny polskiej ekipie. We Francji, w Paryżu, mieszkam przecież tyle lat, że wszystko tu dobrze znam.

Jest pan u siebie, ze swoimi.

- Tak, dobrze pan to ujął. Bardzo się cieszę, że mogę być z naszym teamem, że mogę pomóc, że po latach pracy z różnymi olimpijczykami z Francji teraz pracuję dla olimpijczyków z Polski.

Ilu francuskich medalistów pan wychował?

- Kilkunastu. Z igrzysk, mistrzostw świata i Europy mam jako trener ze 20 medali. Kilka z nich to medale igrzysk. Jeden pracując ze mną zdobył Teddy Riner.

Który?

- Prowadziłem go, gdy zdobył brąz w Pekinie. Czyli byłem słabym trenerem, ha, ha! Na swoją obronę powiem, że miałem też złotego medalistę – Djamela Bourasa, mistrza z Atlanty z 1996 rok. On dziś jest prezesem Paris Saint Germain, oczywiście sekcji judo. Prezes francuskiej federacji to też mój były zawodnik. I wiceprezes.

Dlaczego pan prowadził tych judoków tylko w klubie, a nie w kadrze?

- Bo nie chciałem inaczej. Odrzucałem propozycje z francuskiej kadry. Nie zdecydowałem się nigdy ze względu na lojalność do naszego kraju. A druga sprawa jest taka, że ja inaczej pracuję, a kadra inaczej, więc nie mogłem wejść, dać swojego nazwiska i robić tak, jak oni robią. Ale bardzo się dokładałem do sukcesów francuskiej kadry.

Na występy których przedstawicieli polskiej kadry czeka pan na tych igrzyskach najbardziej? Oczywiście poza judokami.

- Postaram się chodzić wszędzie, gdzie będą startowali nasi zawodnicy. Chcę zobaczyć maksymalną liczbę naszych sportowców. Nie mogę się doczekać na przykład jeździectwa, bo poznałem naszych jeźdźców, a dodatkowo oni będą startowali na pięknych terenach prawie tam, gdzie mieszkam. Bardzo chcę też zobaczyć koszykarzy 3x3. Żałuję, że nie dam rady jechać na przykład do Marsylii na starty żeglarzy.

Nie wymienia pan Igi Świątek. Dlaczego?

- Bo to naturalne, o tym nawet nie trzeba mówić!

Czy Francuzi znają kogoś z naszych sportowców poza Igą?

- Nie. Pewnie są tacy, którzy będą wiedzieli, że Anita Włodarczyk to trzykrotna mistrzyni olimpijska w lekkoatletyce, ale jak pan zapyta francuskiego judoki czy ją zna, to powie, że nie, a Świątek na pewno zna każdy. Roland Garros to ogromnie popularny turniej, a Iga wygrywa go seryjnie, w świetnym stylu, no i dodatkowo kilka tygodni temu Francuzi jej podpadli złym zachowaniem na trybunach, o czym było tu głośno. Na pewno Iga jest tu znana, na pewno jej zazdroszczą…

Zazdroszczą?

- Tak! A jak zdobędzie złoty medal, to dobije Francuzów, ha, ha! Oczywiście żartuję. Na pewno na Igę pójdę, ona tu będzie grała na swoich ulubionych kortach i mocno wierzę w jej złoto. I już kończę, bo nie chcę nikomu dokładać presji!

Więcej o: