Piękny gest Francuzów! Drugie miejsce Polaków, a oni grają nasz hymn

Łukasz Jachimiak
Jednego razu tuż przed walką o olimpijskie medale skradziono mu "majteczki podszyte zamszem". Innym razem wbito igłę w jedwab koła jego roweru. Ale "Żelazny Józio" nie przeszedł do historii jako kolarz pechowy. To on był liderem drużyny, która sto lat temu zdobyła dla Polski pierwszy w historii medal igrzysk. A później we wspomnieniach, które spisał i które przekazała nam jego wnuczka, wyjaśnił, dlaczego za srebro Francuzi na igrzyskach Paryż 1924 zagrali jemu i kolegom "Mazurka Dąbrowskiego".

Jeden był ze Lwowa, drugi z Krakowa, a dwaj z Warszawy. Jeden przez lata ścigał się na świetnym poziomie, mimo że miał w kolanie kulę z austriackiego rewolweru. Drugi zginął w 1940 roku od kuli niemieckich nazistów. Trzeci zostawił testament, który dzięki uprzejmości jego wnuczki możemy wam teraz zaprezentować.

Okazja jest wyjątkowa. Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii medal olimpijski dla Polski.

"I przyszły ostatnie dnie Igrzysk" – tak sto lat temu zrelacjonowano pierwszy polski medal

Sto lat temu reprezentacja Polski zadebiutowała w letnich igrzyskach olimpijskich. Kadra licząca 81 sportowców (w tym gronie znalazła się tylko jedna sportsmenka – Wanda Dubieńska, która wystartowała w szermierce) pojechała do Francji dzięki społecznej zbiórce pieniędzy. Bardzo długo nasza drużyna rozczarowywała. Igrzyska były rozciągnięte w czasie na kilka miesięcy – między 4 maja a 27 lipca. I dopiero ich ostatniego dnia do kraju napłynęły dobre wieści.

Znakomicie przedstawił je kibicom popularny w II Rzeczypospolitej tygodnik "Stadjon". W numerze 32 z 1924 roku czytamy:

"Jedna po drugiej nikły pokładane na różne gałęzie sportu naszego nadzieje olimpijskie. Wszystko, co w kraju wydawało się takie wielkie, z oddaleniem się malało, malało, a gdy dojechało do Paryża, stawało się wprost niewidoczne. Daremnie szukaliśmy w sprawozdaniach zagranicznych nazwisk naszych championów; zgubili się w szarej masie tych, co tylko stanowili tło, na którym jaśniały gwiazdy... I przyszły ostatnie dnie Igrzysk, a niebo było dla nas równie ciemne. I zdawało się, że już nie zabłyśnie nic, gdy na kilka godzin przed zakończeniem ciągnących się tyle miesięcy Igrzysk, doczekaliśmy się na koniec i my, że nam promyk światły zajaśniał, że sztandar polski, choć tylko raz jedyny – ale zawsze załopotał na maszcie olimpijskim. I zawdzięczamy to tym, co najmniej hałasu robili przed wyjazdem, ale za to może najsumienniej i najsolidniej się szykowali do walki – kolarzom".

Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski.
Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski. Fot. screen tygodnika 'Stadjon' z 1924 roku

Francuska kurtuazja. "Zdumienie było wielkie"

Jak Lange, Szymczyk, Łazarski i Stankiewicz szykowali się do walki i jak wywalczyli olimpijskie srebro w wyścigu drużynowym na dochodzenie na 4 kilometry? – Dziadek regularnie jeździł do Zakopanego, żeby mieć kondycję. Wspinał się na Kasprowy Wierch. Jeździł też po trasach Tour de France. Profesjonalnie się przygotowywał, mimo że to było sto lat temu – mówi Sport.pl Danuta Martynowicz, wnuczka Langego.

A teraz "oddajmy głos" Langemu. "Oddajmy głos" bierzemy w cudzysłów, bo on nie żyje od 1972 roku, a gdyby nadal żył, to miałby dziś aż 127 lat. Na szczęście przed śmiercią spisał wspomnienia, którymi jego wnuczka się z nami dzieli.

"Gdy Związek Kolarski postanowił, że będziemy brali udział w Olimpiadzie w 1924 roku w Paryżu, to w styczniu pojechało nas kilku na własny koszt na treningi do Francji. Tam od kolarzy zagranicznych – zawodowców – dowiedzieliśmy się, że oni trenują nad Morzem Śródziemnym i po górach, gdzie odbywa się Tour de France. Ulokowaliśmy się w Mentonie, blisko granicy włoskiej, w pensjonacie, który prowadził były oficer rosyjski. Z Włoch między innymi rowerami przywiozłem sobie rower szosowy, z wolnym trybikiem, był to pierwszy rower w Polsce z tym trybikiem.

Po przyjeździe do Warszawy wkrótce nastąpiło otwarcie sezonu i odbył się wyścig szosowy, na dystansie 50 km, na który pojechałem i ja – wiem, że uciekłem i wygrałem.

Nadeszła Olimpiada, wyznaczeni byli do Biegu Narodów na cztery kilometry: ja, Szymczyk, Łazarski i Stankiewicz, piszę siebie na pierwszym miejscu, gdyż zawsze w tej kolejności w tym biegu jechaliśmy, zapasowy był Ryl, pseudonim Iko. Oprócz tego ja miałem startować do biegu 50-kilometrowego na torze. W Biegu Narodów na 4 kilometry po eliminacjach pojechaliśmy o pierwsze miejsce z Włochami, tor miał 400 metrów, mieliśmy się zmieniać co 200 metrów, ja jak zwykle pojechałem pierwszy, później Szymczyk, następnie Łazarski i ostatni Stankiewicz – i znów ja, ale na mojej zmianie Stankiewicz słabł i nie złapał się do koła, wiec musiał się wycofać, zostało nas trzech, ja widząc, że co zyskam na mojej zmianie i odrobię, to na zmianach Szymczyka i Łazarskiego tracimy, więc jak przyszła moja trzecia zmiana pojechałem już 400 metrów, a oni tylko po 200 metrów i wypadło tak, że ostatnie 200 metrów prowadziłem ja, obejrzałem się, a oni się urwali, nawet nie krzyknęli. Wpadliśmy na taśmę ja, Łazarski i Szymczyk, przegraliśmy o kilka metrów i tym samym zdobyliśmy drugie miejsce.

Zdumienie było wielkie, gdy po skończonym biegu został odegrany hymn włoski, a następnie hymn Polski – Mazurek Dąbrowskiego – dotychczas nie zdarzało się, aby po zdobyciu drugiego miejsca był odgrywany hymn, ale widocznie przez kurtuazję dla Polaków Francuzi chcieli to zadokumentować. Wzruszenie nasze było wielkie, które wywołało u naszego kapitana sportowego Wojtkiewicza łzy radości".

Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski.
Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski. Fot. archiwum rodzinne Józefa Langego

To cytat z 16-stronicowego maszynopisu Langego. – Maszynopis znalazłam w domu mamy, porządkując jej dokumenty. Początkowo nie wiedziałam, kiedy dziadek mógł to napisać, ale w końcu dowiedziałam się, że w 1969 roku, w październiku, taki sam maszynopis dziadek przekazał do WTC [Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów] – mówi Martynowicz. – Dla mnie to bezcenna pamiątka. Po bardzo ważnym człowieku. Miałam 25 lat, kiedy dziadek zmarł, a więc zdążyłam się nim nacieszyć. To był bardzo lubiany człowiek, a przez nas kochany. Mieszkał pod Warszawą, w Mrokowie, a dwa razy w tygodniu bywał w Warszawie, w związku łowieckim i kynologicznym. Po karierze sportowej zdobywał medale za hodowanie gołębi pocztowych i psów myśliwskich. Piękne były wakacje u dziadka, zawsze dawał nam mnóstwo swobody, chodził z nami na stawy się kąpać, było beztrosko – opowiada wnuczka wicemistrza olimpijskiego sprzed stu lat.

Jednego z wicemistrzów rozstrzelali Niemcy

Na sto dni przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich Paryż 2024 Polski Komitet Olimpijski wręczył na ręce wnuczki Langego pośmiertny złoty medal za zasługi dla polskiego ruchu olimpijskiego. Takie samo pośmiertne odznaczenie przyznano Adamowi Królikiewiczowi, który tego samego dnia co kolarze, tylko nieco później, wywalczył na paryskich igrzyskach brąz w jeździectwie.

PKOl dotarł do wnuka Królikiewicza, pana Cezarego Harasimowicza, i do wnuczki Langego. Natomiast pracownikom komitetu nie udało się odszukać żadnych żyjących krewnych naszych pozostałych medalistów sprzed stu lat.

To bardzo trudne, ponieważ bohaterowie igrzysk z 1924 roku nie żyją już od plus minus 50 lat.

"Właściwie nic nie wiem o rodzinach pozostałych kolarzy. Z Janem Łazarskim dziadek z pewnością utrzymywał kontakt, czego dowodem jest pocztówka ze zdjęciem i dedykacją z 1959 roku, której zdjęcie posyłam. Tomasz Stankiewicz został rozstrzelany przez Niemców w Palmirach w czerwcu 1940 roku, razem m.in. z Januszem Kusocińskim. O kontaktach powojennych z F. Szymczykiem nie wiem nic" – to fragment naszej korespondencji z wnuczką Langego.

Przez długi czas krewna najlepszego polskiego kolarza międzywojnia szukała dla nas archiwalnych zdjęć dziadka i jego kolegów. "Niestety mam tylko kilka zdjęć mego Dziadka – dom i cały dobytek, łącznie z garbarnią [Lange był mistrzem garbarskim] na Gęstej został spalony 1 sierpnia 1944 roku" – pisała nam pani Danuta.

Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski.
Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski. Fot. archiwum rodzinne Józefa Langego

Na szczęście w zgliszczach rodzinnego domu na warszawskich Dynasach Lange odnalazł swoje medale. Ten najcenniejszy przekazał do Muzeum Sportu. Dziś można go oglądać w siedzibie PKOl-u. A dzięki maszynopisowi "Żelaznego Józia" można też przenieść się w czasie aż o sto lat.

"Koledzy i kibice nosili mnie na rowerze". Ale najpierw uciekło olimpijskie złoto

Na igrzyskach Paryż 1924 Lange bardzo dobrze wypadł nie tylko w drużynówce, ale też w indywidualnym starcie na 50 kilometrów. Zajął w nim piąte miejsce. Ale był rozgoryczony, dlatego że bardzo długo prowadził i uważał, że nie wygrał przez błędy polskiej ekipy. Tamte wydarzenia wspomina tak:

"Bieg przegrałem, ale tylko dlatego, że tak mną pokierowali […] nie dali mi znać, że było to już ostatnie okrążenie. Na dowód tego, że miałem rację, to w tydzień po Olimpiadzie przyjechał do Warszawy, zaproszony zwycięzca Olimpiady biegu 50 kilometrów, który z Nim wygrałem. Pojechałem z Wiliamsem z biegu z dwóch startów, tj. na strzał jeden drugiego goni – zwycięża ten, który wyprzedzi, jechałem z nim dwa razy wygrywając. W krótkim czasie też po Olimpiadzie zaprosiło W.T.C. dwóch Włochów z tej czwórki, do której przegraliśmy na Olimpiadzie, tj. Zuchetti i Demartini. Z tej okazji odbył się bieg z dwóch startów, w którym brali udział dwóch Włochów, przeciwko dwóm Polakom.

Organizatorzy zapytali mnie, kogo chcę mieć za partnera do tego biegu, zawsze jeździłem w parze z Szymczykiem, ale obawiałem się, że Szymczyk może nie wytrzymać, wtedy na średnie dystanse był dobry Staś Podgórski, a bardzo pragnąłem, żeby Polacy wygrali – wybrałem więc Podgórskiego. Pojechaliśmy, w drugim okrążeniu Podgórskiemu spuściła guma, sędziowie chcieli bieg zatrzymać, ale że to miało miejsce na prostej przed sędziami, przejeżdżając dałem znać, że jadę sam – bieg odbywał się dalej. W pierwszych okrążeniach Włosi byli lepsi o kilkanaście metrów, po dwóch, czy trzech okrążeniach nic się nie zmieniło, nie zbliżyli się, tym zdopingowany pojechałem trochę mocniej, zacząłem się zbliżać. W następnych dwóch okrążeniach znów się zbliżyłem, jeszcze dwa okrążenia wyrównałem i tak okrążenie po okrążeniu, wyrównałem coraz bliżej, aż w końcu doszedłem, wyprzedziłem – strzał – wygrałem. Entuzjazm był wielki – koledzy i kibice nosili mnie na rowerze, zanieśli nawet do kabiny.

Wywołany musiałem wyjechać na tor, gdyż publiczność się tego domagała, pragnąc zgotować mi owację.

Biegi te bardzo lubiłem. W 1924 r., po Olimpiadzie przyjechał do nas na Dynasy Francus Michard, zwycięzca Mistrzostwa Świata dla Amatorów i Olimpiady. Odbył się bieg z czterech punktów okrążenia, ja miałem do Micharda pół okrążenia, a on miał gonić ćwierć okrążenia kolarza Polaka, ja zaś ćwierć okrążenia kogoś z kolarzy zagranicznych. Na strzał pojechaliśmy – Michard po jakimś czasie dogonił Polaka, ja dogoniłem tego, który był o ćwierć okrążenia przede mną, zostaliśmy we dwóch – Michard i ja. On był bardzo szybki, poszedł bardzo mocno na początku, zbliżył się do mnie, ale po kilku okrążeniach wyrównałem, doszedłem i wygrałem. Następnie po starcie w Warszawie Michard został zawodowcem, startował w Mistrzostwie Świata dla Zawodowców i wygrał".

O tego typu wyścigach Lange pisze we wspomnieniach, że przegrał tylko raz w karierze! I to w jakich okolicznościach!

"Raz w życiu tylko przegrałem, a było to tak: przyjechał do Warszawy kolarz szwajcar Abeglen, bieg z dwóch startów miał być w niedzielę, mój z nim. W przeddzień wyścigu odwiozłem żonę do Kliniki Położniczej, czekałem do późnej nocy, a następnie na telefon. W niedzielę rano pojechałem do Kliniki, tam znów czekałem na rozwiązanie kilka godzin, w końcu dowiedziałem się, że urodziła się córka, a tak pragnąłem syna, gdyż córkę już mieliśmy. Żona bardzo ciężko przeszła poród, byłem zdenerwowany, wyścigi już dawno się rozpoczęły. Wpadłem jak bomba, przebrałem się i pojechałem z Abeglenem do biegu z dwóch startów, byłem sztywny, chociaż to bardzo długo trwało, zanim mnie doszedł i… przegrałem. Zaraz w środę odbył się rewanż – pojechaliśmy i doszedłem wygrywając bardzo szybko. Kibice powiedzieli, że umyślnie przegrałem pierwszy raz, żeby był rewanż".

Majteczki podszyte zamszem, nadkwasota i koledzy, którzy nie dawali spać

Po lekturze przytoczonych fragmentów wspomnień Langego trudno nie zgodzić się z dziennikarzami, którzy sto lat temu podkreślali jego klasę. Ale też przyklejali mu łatkę pechowca.

"Wśród dystansowców torowych jeden jeździec o całą głowę przewyższa wszystkich innych: Lange [w sensie ścisłym był najniższy z drużyny, miał tylko 165 cm wzrostu]. Jego dane nadzwyczajne i ogromna ambicja powinny pozwolić mu na zajęcie przynajmniej honorowego miejsca, jeśli tylko wiecznie prześladujący tego sympatycznego jeźdźca pech nie wyjedzie z nim razem do Paryża" – zapowiadano w "Stadjonie".

Z Paryża Lange wrócił ze srebrem, ale bez złota. Tego było mu strasznie żal. Zwłaszcza że pecha miał też na następnych igrzyskach, w 1928 roku w Amsterdamie.

Tam był szósty w indywidualnym starcie na 1 kilometr, a z drużyną odpadł w ćwierćfinale. Drugie i ostatnie igrzyska w karierze Lange wspominał tak:

"I tak przyszła następna Olimpiada w Amsterdamie, byłem coraz lepszy, co wskazywały czasy. W styczniu w 1928 roku wyjechałem do Francji na trening, byłem na Francuskiej Riwierze, następnie w Paryżu, gdzie miałem znajomych, jeździłem na trening kilkadziesiąt kilometrów poza Paryż do znajomego majątku […] Wiem, że byłem dobry i czasy miałem też dobre, ale bez szczęścia i wszystko pechowo się ułożyło. W Berlinie przesiadaliśmy się, wszystkie rowery i walizki ułożyli na wózki i tragarze zawieźli na inny peron, my przeszliśmy tunelem. Gdy przywieźli nasze bagaże, okazało się, że torba moja została skradziona, pobiegliśmy do zawiadowcy i policji, powstał zamęt, pościg zatrzymali kilkanaście minut, ale w końcu musieliśmy jechać. Straciłem wszystko to, co jest najcenniejsze dla kolarza, siodełko, pedałki, pantofle, majteczki podszyte zamszem, koszulki, wszystko to dopasowane. Zrobiłem zakupy w Amsterdamie, ale tych rzeczy w przeciągu 2–3 dni nie można dopasować. Siodełko nowe, sztywne bardzo, to strasznie do jazdy, nowe pantofle także inne deptanie. Czułem się okropnie, wytrącony z równowagi zupełnie, a przy tym zakwaterowali nas w szkole, w jednej z klas było nas kilkunastu, koledzy zwiedzali miasto, wracali późno, każdy opowiadał swoje wrażenia, nie można było spać. Druga sprawa to jedzenie. Przyjechał nawet kucharz z Polski, ale jedzenie nie było takie, jak człowiek jadał w Polsce, dużo ryb morskich w sosach majonezowych i innych ostrych, rano jajka wapniaki, które pachniały, ja stale miałem pieczenie nadkwasotę. Nie wyrażono nam zgody na stołowanie się na mieście. W dzień startu byłem zapytany, co bym chciał zjeść? Powiedziałem, że befsztyk po tatarsku – rzeczywiście befsztyk dostałem, ale taki ostry, że więcej było ostrych przypraw, jak korniszony, grzyby marynowane i bardzo pieprzne, jak samego mięsa. Zjadłem tylko trochę i miałem pieczenie, a oprócz tego dostałem rozstroju żołądka.

Czwórka pojechała fatalnie, sprinterzy, o ile pamiętam także, na szosie chyba jeszcze gorzej, a ja też nie zachwyciłem, bo pojechałem z pechem i byłem piąty. Zrobiłem czas na lekkich gumach taki, jak dnia poprzedniego, jadąc na treningu na ciężkich gumach. Gdy ruszyłem, jechałem początkowo dobrze i lekko, ale pod koniec, na ostatnich 200 metrach, tak ciężko jakoś się zrobiło, jakbym miał z ołowiu tylne koło. Po skończonym biegu, gdy zsiadłem z roweru, zauważyłem, że mam mało powietrza właśnie w tylnym kole. Okazało się potem, że guma była przebita, ale nie na protektorze, tylko nad obręczą, na jedwabnym płótnie przebita igłą. Wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, że tuż przed startem kręciło się trzech chłopców pytając mnie, czy to mój rower, odpowiedziałem, że tak – prawdopodobnie byli to sprawcy przebicia gumy, bo jadąc nie mogłem w tym miejscu przebić, a więc chłopcy ci musieli zrobić nakłucie igłą w jedwab".

"Ja naturalnie buzi i gratulacje Szymczykowi". To był fundament

W Amsterdamie Lange jechał już z całkiem innym składem niż w Paryżu – w drużynie z historycznych medalistów ostał się tylko on. Stankiewicz – najmłodszy w srebrnej drużynie (rocznik 1902) i drugi w niej warszawiak obok Langego – już w 1925 roku skończył karierę. Miał dopiero 23 lata, gdy jako dobrze wykształcony handlowiec postanowił przesiąść się z roweru do automobilu. Został kierownikiem działu sprzedaży warszawskiego oddziału Chryslera. W trakcie II wojny światowej został przypadkowo aresztowany, a że miał przy sobie prasę podziemną, to został rozstrzelany (21 czerwca 1940 roku w Palmirach).

Krakus Łazarski ścigał się do 1929 roku (miał wtedy 37 lat), ale w końcówce kariery już mniej udanie. Godne uwagi jest, że wszystkie lata – w sumie 10 – przejeździł z kulą w kolanie. To był wynik przypadkowego postrzału z austriackiego rewolweru. Łazarski wcześniej kilka lat przepracował w fabryce amunicji w Szwajcarii, do której uciekł z Francji. W 1914 roku przebywał u brata w Paryżu, gdy wybuchła I wojna światowa. Był internowany w Rouen, stamtąd uciekł w 1916 roku.

Równolatkiem Łazarskiego był lwowianin Szymczyk (obaj urodzili się w 1892 roku). On świetną formą błysnął jeszcze w 1928 roku, jako 36-latek. Wówczas drugi raz (pierwszy w 1925 roku) bił razem z Langem rekord świata (tylko oni dwaj byli w składach obu rekordowych drużyn). Ale podobno jako inżynier chemii i technologii z biegiem lat coraz bardziej oddawał się swoim naukowym pasjom, m.in. przez ponad 40 lat pracując jako kierownik oddziału chemii sądowej Państwowego Zakładu Badania Żywności w Warszawie.

O pamięci, jaką zachowywali dla siebie Lange i Łazarski, wnuczka pierwszego z nich zaświadcza znalezioną pocztówką. Ze trzecim pozostali wicemistrzowie olimpijscy nie mogli długo się przyjaźnić, ponieważ ten zginął młodo z rąk niemieckiego okupanta. Natomiast choć o żadnych kontaktach Langego z Szymczykiem Danuta Martynowicz nic nie wie, to z archiwów wiadomo, że już na starcie znajomości połączył ich wyjątkowy szacunek.

W 1921 roku Lange wygrał pierwsze szosowe mistrzostwa Polski. Serwis Sportowcydlaniepodleglej.pl podaje, że na metę 200-kilometrowego wyścigu "Żelazny Józio" przyjechał aż 16 minut przed pozostałymi kolarzami. "Rzeczpospolita" relacjonowała to, pisząc: "Przyjęto go owacyjnie, porywając na barki". W nagrodę mistrz dostał pierwszą w życiu czerwoną koszulkę z białym orłem. Tamto złoto tak ucieszyło Langego, że tydzień później ze zrozumieniem oddał inne złoto Szymczykowi. Mistrzostwa Polski na torze na swoich Dynasach Lange zapamiętał tak:

"Regulamin głosił, że należy dwa razy jechać i dwa razy wygrać, a że raz wygrałem ja, a raz kol. Szymczyk, musieliśmy trzeci raz pojechać. Pojechaliśmy i nie wiadomo było, kto wygrał, czekaliśmy bardzo długo na wynik, robiąc dwa okrążenia, po czym sędziowie nas zatrzymali, podszedł do nas Prezes Związku Towarzystw Kolarskich Bodalski i powiedział: Panie Józiu, wobec tego, że były zdania podzielone, kto jest pierwszy, a że Pan już zdobył koszulkę z Orłem Białym ubiegłej niedzieli – przyznajemy dzisiaj zwycięstwo Szymczykowi, a panu Vicemistrzostwo. Ja naturalnie buzi i gratulacje Szymczykowi, bo rzeczywiście dla mnie był to wielki sukces zdobyć Mistrzostwo Polski szosowe, a w tydzień potem vicemistrzostwo w sprincie".

Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski.
Równo sto lat temu, 27 lipca 1924 roku, w Paryżu, Józef Lange, Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski i Tomasz Stankiewicz zdobyli pierwszy w historii olimpijski medal dla Polski. Fot. Sportowcydlaniepodleglej.pl oraz archiwum rodzinne Józefa Langego

Taka koleżeńska postawa musiała być dobrym fundamentem pod wspólne napędzanie drużyny, która wkrótce położyła fundament pod wszystkie olimpijskie sukcesy reprezentacji Polski.

Sto lat po pierwszym olimpijskim medalu dla "Orła Białego" również w Paryżu nasi sportowcy na pewno zdobędą 300. medal letnich igrzysk. Teraz, na starcie paryskich igrzysk, mamy ich 298.

Redagował Piotr Wesołowicz

Więcej o: