• Link został skopiowany

Wyszli skacowani na boisko i rozegrali najwspanialszy mecz w historii świata

Piotr Wesołowicz
"- Masz kasetę z tym meczem? - spytał Michael Jordan. - Mam - odparłem, a on powiedział: - Stary, wszyscy pytają o ten mecz. To było najfajniejsze ze wszystkiego, co mi się kiedykolwiek przytrafiło na parkiecie". I nie, koszykarzowi wszech czasów nie chodziło o mecz decydujący o mistrzostwie NBA.
Michael Jordan na Stadionie Olimpijskim w Barcelonie
The Dream Team Documentary, screen: youtube.com/watch?v=Wsk_Xmu5FYk

Kuba, dziennikarz z Lublina: – Efekt "Dream Teamu" jest u mnie jak tatuaż, został na całe życie. Miałem 10 lat, NBA wchodziła do Polski z wielką mocą… Skład wymienię do dziś, numery na koszulkach też. Lepszej drużyny nie sklejono nigdy.

Zobacz wideo Załamany Ksawery Masiuk po odpadnięciu w półfinale igrzysk: Zbrzydło mi pływanie

Michał, freelancer: – Miałem 13 lat, chodziłem do podstawówki w Sochaczewie. Przekaz informacji był tak słaby, że nie miałem pojęcia, gdzie oglądać mecze na żywo. Udało mi się je obejrzeć dopiero na kasetach VHS pożyczanych od kolegów. Potem próbowaliśmy naśladować zagrania Amerykanów na boisku za blokiem: "gumiakiem" rzucaliśmy do kosza zbitego z desek i zawieszonego na drzewie. Każdy chciał być Jordanem. Graliśmy więc jak MJ, z charakterystycznie wystawionym językiem – śmieje się.

Kosma, komentator koszykówki: – "Dream Team"? Najważniejsza, obok Chicago Bulls, drużyna w moim koszykarskim wychowaniu. Jako dzieciak dostałem od taty piękny album o niej. Przeglądałem i czytałem go niemal w nieskończoność. Pamiętam, że w Barcelonie mieli piękne, granatowe stroje. Po latach udało mi się dostać spodenki z ich logo. Mam do nich i do tamtych czasów ogromny sentyment.

Tomek, informatyk z Warszawy: – "Dream Team" jest tylko jeden, ten z 1992 roku. USA wygrywały każdy mecz 50 punktami, bawiły się z rywalami jak z dziećmi. A mimo braku emocjonujących końcówek my każdą akcję znaliśmy na pamięć, chłonęliśmy każdy rzut i każdy ruch. Po prostu: drużyna-legenda.

Ania, przedsiębiorczyni, była koszykarka: – "Dream Team" był czymś wyjątkowym, z jednej strony Ameryka, tamtejsza koszykówka, była poza naszym zasięgiem, z drugiej rozbudzała marzenia. Najbardziej zapadł mi w pamięci mecz sparingowy, którego… nie widziałam, ale tak wiele się o nim mówiło. Pamiętam, że bardzo pragnęłam go zobaczyć.

Michael Jordan i najfajniejsza rzecz, która mu się przytrafiła

Zwykle w tym miejscu – przy okazji pisania o amerykańskiej koszykówce – cytowalibyśmy okrągłe zdania autorytetów, wypowiedzi dziennikarzy ze Stanów, ich eksperckie analizy. Ale żeby oddać to, czym był i jest "Dream Team", wystarczy posłuchać tych, którzy – tylko tyle i aż tyle – kochają koszykówkę.

To pokoleniowe przeżycie. "Dream Team" to najlepsza drużyna – bez względu na dyscyplinę – jaka kiedykolwiek wyszła razem na boisko. Michael Jordan, Magic Johnson i Larry Bird byli popkulturowymi ikonami, a ich zespół – symbolem lat 90. Był jak rockowy band, jak gwiazdy największych scen.

To drużyna, która – mimo upływu ponad 30 lat – wciąż jest punktem odniesienia, nie tylko w świecie sportu. Której nazwa przeniknęła do języka potocznego. Wokół której obrosło tyle legend, że do dziś na ich temat trwają zażarte dyskusje.

Nie bądźmy przy tym gołosłowni. Wykreślenie z drużyny Isaiaha Thomasa, na które naciskał ponoć sam Jordan. Powrót do koszykówki zakażonego wirusem HIV Johnsona. Wewnętrzna rywalizacja gwiazd Bulls i Lakers o rolę lidera "Dream Teamu". Badania antydopingowe, których Amerykanie bali się jak ognia i których oficjalnie zabronili sobie robić. Sponsorowany przez Nike Jordan zasłaniający logo Reeboka amerykańską flagą. Oraz nocne barcelońskie eskapady Charlesa Barkleya.

A przede wszystkim jego słynne słowa: "Nic, kurde, nie wiem o Angoli. Ale wiem, że Angola ma problem".

Jest jednak wokół "Drużyny Marzeń" pewna legenda, o której mówi się mniej, choć w głowach członków "Dream Teamu" jest ona być może najważniejszym momentem ich karier. Chodzi o "najwspanialszy mecz, którego nikt nie widział".

"– Masz kasetę z tym meczem? – zapytał Michael Jordan. – Mam – odparłem, a on powiedział: – Stary, wszyscy pytają o ten mecz. To było najfajniejsze ze wszystkiego, co mi się kiedykolwiek przytrafiło na parkiecie".

Czy istnieje anegdota, która lepiej opisywałaby legendarny status tego meczu? Jack McCallum – autor książki "Dream Team" oraz uznany dziennikarz "Sports Illustrated" – przytacza ją już na samym początku swego dzieła z 2013 roku.

I nie, Jordanowi nie chodzi o finał igrzysk w Barcelonie, który Stany wygrały z Chorwacją 117:85. Ani o półfinał z Litwą wygrany 127:76. Ani żaden z pięciu meczów grupowych, które Jordan i spółka wygrali łączną różnicą 229 punktów. Dobrze liczycie – to niemal 45 punktów przewagi co wieczór.

Michaelowi Jordanowi chodziło o sparing.

Zgadza się  – człowiek, który zdobył sześć mistrzowskich pierścieni, trafił legendarny rzut na wagę tytułu w swoim ostatnim meczu w barwach Chicago Bulls, a na parkiecie zarobił setki milionów dolarów – twierdzi, że jedna gierka treningowa to "najfajniejsze, co mu się kiedykolwiek przytrafiło na parkiecie".

No dobrze, gierka treningowa, która przerodziła się – jak pisze McCallum – w "najwspanialszy mecz, którego nikt nie widział". I który został owiany największą legendą spośród wszystkich związanych z "Dream Teamem".

Zacznijmy jednak od początku.

Są "Mściciele", była "Drużyna Odkupienia". Ale "Dream Team" jest jeden

Dlaczego przy okazji igrzysk w Paryżu piszemy o "Dream Teamie"? Bo najnowsza wersja Teamu USA zapowiada walkę o olimpijskie złoto. Drużyna, którą na igrzyska zbudował LeBron James (choć formalnie trenerem jest Steve Kerr), jest galaktyczna. Jamesowi, który osobiście dzwonił do każdego z graczy i namawiał na wspólny występ w Paryżu, udało się przekonać największych – Stephena Curry’ego, Kevina Duranta, Anthony’ego Davisa, Jasona Tatuma, Joela Embiida. Ten ostatni – widząc, że jest szansa wystąpić u boku takich tuzów – wycofał się nawet z wcześniejszej deklaracji i odmówił gry dla reprezentacji Francji.

Kolejna odsłona amerykańskiej potęgi to tym razem "The Avengers", czyli "Mściciele", a ta nieoficjalna nazwa nawiązuje oczywiście do marvelowskiej grupy superbohaterów. Carmelo Anthony, były gwiazdor NBA, przyznał, że w Paryżu najlepsi gracze NBA wystąpią nie w drużynie USA, a przeciwko niej – mając na myśli Serba Nikolę Jokicia, Greka Giannisa Antetokounmpo czy Francuza Victora Wembanyamę. Dlatego Amerykanie – niczym Avengersi – muszą zjednoczyć siły.

To już w zasadzie tradycja, że każda olimpijska drużyna koszykarzy USA ma swój "nickname". W przeszłości był też "Redeem Team". Drużyna Odkupienia z 2008 roku, po fatalnym występie w Atenach w roku 2004, odzyskała w Pekinie złoto dla USA. Jej czołową postacią był Kobe Bryant, a niedawno powstał na ten temat dokument na Netfliksie. Cztery lata później w Londynie forsowano nazwę "Regime Team", tworząc narrację, że Amerykanie tworzą własny reżim, utrzymując stałą władzę w świecie koszykówki.

Nikt jednak nie odważałby się nazwać jakiejkolwiek drużyny – nie tylko koszykarskiej – "kolejnym Dream Teamem". Ktokolwiek przebąkiwał przy okazji igrzysk o "Drużynie Marzeń 2" czy "Dream Teamie jr." – szybko był pacyfikowany. Ta nazwa zarezerwowana jest dla zespołu USA z 1992 roku. Na zawsze.

 "Tamtego lata wraz z Dream Teamem przez Barcelonę przetoczył się sztorm idealny. Wszystko do siebie pasowało. Członkami drużyny byli niemal wyłącznie weterani NBA u szczytu lub prawie u szczytu swoich możliwości. Czekał na nich świat, który wcześniej mógł się cieszyć co najwyżej namiastką koszykówki NBA – igrzyska w Barcelonie były pierwszymi, do których dopuszczono zawodowców. Byli towarem eksportowym z kraju, który zajmował w świecie dominującą pozycję. Scenariusz był wręcz doskonały, a kiedy gwiazdy Dream Teamu połączyły siły, przedstawienie okazało się jeszcze lepsze, niż ktokolwiek mógł przypuszczać" – pisze w książce Jack McCallum. I choć autor "Dream Teamu" dodawał, że tamta drużyna, kiedy przepuści się ją przez sito wspomnień i sentymentu, wygląda lepiej, niż to było w rzeczywistości, to dziś, po 32 latach, jedynie dodaje jej to uroku oraz aury tajemniczości i wyjątkowości.

Swoją drogą – to właśnie McCallumowi przypisuje się, że po raz pierwszy użył zwrotu "Dream Team", tytułując w ten sposób okładkę "Sports Illustrated" w lutym 1992 roku. Widnieli na niej Jordan, Magic, Patrick Ewing, Karl Malone oraz Charles Barkley. A pod ich zdjęciem napisano: "To czerwono-biało-niebieskie marzenie: pięciu zawodników, którzy patrzą na was z okładki, grających razem podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie i kierujących się misją odbudowania utraconej godności amerykańskiej koszykówki. Czy są jakieś szanse, że to marzenie się spełni? Naprawdę całkiem spore".

Choć już wówczas – na początku 1992 roku – wykluwała się nazwa "Dream Team", to po prawdzie była to… drużyna odkupienia. Telewizja NBC w swoim krótkim spocie anonsującym igrzyska w Barcelonie przypominała, że koszykarska reprezentacja Stanów Zjednoczonych przegrała przed barcelońską imprezą pięć ważnych turniejów: mistrzostwa obu Ameryk (1987), igrzyska w Seulu (1988), mistrzostwa świata (1990), igrzyska dobrej woli (1990) oraz ponownie mistrzostwa obu Ameryk (1991).

To miało się zmienić w Barcelonie. Amerykanie odzyskali w Hiszpanii złoto w sposób, który przeszedł do historii. W tym przypadku – jak w każdej dobrej opowieści – nie liczy się jednak samo zwycięstwo, przynajmniej nie jest ono najważniejsze. Najciekawsza jest bowiem droga, która do niego kierowała.

Jordan i spółka w stolicy hazardu

Wyliczanie wyników "Dream Teamu" nie ma sensu. Począwszy od pierwszego meczu tamtego lata – w hali Rose Garden w Oregonie, kiedy Team USA wygrał pierwszy mecz kwalifikacji olimpijskich z Kubą 136:57 – po ostatni, kiedy w finale igrzysk pokonał Chorwację 117:85 (32 punkty różnicy to najniższy wymiar kary USA podczas tamtych wakacji), amerykańscy zawodnicy z NBA bawili się koszykówką. Trener Chuck Daly obiecał zresztą, że w trakcie igrzysk nie weźmie choćby jednej przerwy na żądanie. I zdania dotrzymał.

Mitem założycielskim był jednak sparing w Monte Carlo, gdzie drużyna szykowała się do igrzysk. W zasadzie – jedyny moment, kiedy zawodnicy "Dream Teamu" grali wtedy w koszykówkę na poważnie.

Gdyby odbył się on dziś, internet zapewne by płonął. Fani na trybunach robiliby zdjęcia i filmy, które doczekałyby się tysięcy lajków, retweetów i gigantycznych zasięgów. Kamery nagrywałyby każdy szczegół, być może otrzymalibyśmy stream na żywo – z Monte Carlo prosto do naszych telefonów.

Sam Larry Bird powiedział przed laty, że gdyby to działo się dzisiaj, "ktoś zrobiłby z tego reality show".

Na początku lat 90. jednak dostęp do World Wide Webu był dopiero mglistą wizją przyszłości, ciekawostką, szeptanką, o której amerykańscy geekowie dyskutowali w zakamarkach uniwersyteckich bibliotek. Dlatego świadków tamtego wydarzenia było niewielu. Salę gimnastyczną zamknięto na klucz, a dziennikarzy zaproszono tylko na ostatnią część treningu. Działacze USA Basketball wyprosili nawet PR-owców z NBA i fotoreporterów z NBA Entertainment. "Wszystko nagrał jedyny operator kamery, Pete Skorich, który pracował dla Chucka Daly’ego w Pistons" – pisał McCallum. To był zamknięty mikrokosmos – tajemnicze uniwersum, w którym naprzeciw siebie staje dziesięciu najlepszych koszykarzy na świecie.

Paradoksalnie na zorganizowanie obozu w Monte Carlo – historycznej stolicy hazardu – zdecydował się komisarz NBA David Stern, zagorzały przeciwnik hazardu (do dziś krążą plotki, że to on ponoć zmusił Jordana do odejścia z ligi w 1993 roku – właśnie z powodu jego uzależnienia od gier hazardowych). Stern wiedział jednak, że nie skusi Jordana czy Johnsona, aby przybyli na obóz przygotowawczy, dajmy na to, na głębokiej prowincji w Luizjanie. Skontaktował się więc ze swoim przyjacielem, współwłaścicielem New York Giants Robertem Tischem, który był przy okazji właścicielem ekskluzywnego hotelu Loews w Monako. W ten sposób "Dream Team" ostatnie dni przed igrzyskami spędził w luksusowym księstwie.

Cały wyjazd do Monte Carlo – luksusowej dzielnicy księstwa Monako – służył bardziej wypoczynkowi. – Jesteśmy w raju – mówił Scottie Pippen, spacerując po plaży i rozdając autografy. – Każdy zespół NBA powinien szykować się tu do sezonu. A w zasadzie dlaczego nie założymy tutaj jakiejś drużyny? – dodawał opalający się na leżaku Chris Mullin. – Przez następne dni zamierzam leżeć nad basenem tak długo, że w Barcelonie wystąpię w drużynie pływackiej – dorzucał Charles Barkley, kończąc przed kamerami: – O koszykówkę się nie martwię. Chcę bawić się i cieszyć życiem najwięcej, jak tylko się da.

"Dream Team" był traktowany w Monte Carlo naprawdę po królewsku. Choć nie każdy chciał się z tym pogodzić. Menedżer hotelu, Henry, wielokrotnie powtarzał, że nie są przecież aż tak wyjątkowi. – Jesteśmy w Monte Carlo, tu roi się od gwiazd, członków rodzin królewskich i gwiazd rocka. Nikt nie będzie się podniecał drużyną koszykówki – stwierdził, dyskutując z przedstawicielami drużyny.

Zmienił zdanie, gdy zobaczył, co dzieje się, gdy "Dream Team" podjeżdża pod hotel. – Teraz rozumiem – miał powiedzieć, widząc jak do autobusu biegną nie tylko czekający fani i mieszkańcy Monte Carlo, ale też dosłownie cały hotel, łącznie z gwiazdami, milionerami i członkami rodzin królewskich…

Były jednak momenty, kiedy Daly potrzebował wstrząsnąć zespołem. Jak wtedy, gdy jeszcze w Portland, przed meczami kwalifikacyjnymi, "Dream Team" został zlany przez zespół stworzony z gwiazd uniwersyteckich (w składzie ekipy z NCAA byli m.in. Penny Hardaway czy Grant Hill). – Wybiegliśmy sobie na trening, a z drugiej strony rzuciła się na nas banda gości, która grała, jakby to był siódmy mecz finałów – stwierdził Barkley po porażce 54:62. Jak twierdzi w książce McCallum, to była celowa zagrywka Daly’ego. Trener "Dream Teamu" chciał dać sygnał gwiazdom: Każdego można pokonać – was również.

Mecz na kacu, DNA koszykówki

Tak samo było już w Monte Carlo, na kilka dni przed startem igrzysk. Selekcjoner Teamu USA chciał, żeby jego zawodnicy odstawili już drinki i kije golfowe i skupili się w pełni na koszykówce i zwyciężaniu. Dlatego kilkanaście godzin po pokazowym meczu z reprezentacją Francji, w którym Amerykanie oczywiście zwyciężyli 111:71, ale grali niechlujnie i na odczepnego, Daly wpadł na pomysł wewnętrznego sparingu. Chciał bowiem dać koszykarzom mocniej w kość.

"Zanim mecz się rozpoczął, Daly miał do powiedzenia tylko jedno: – Dajcie z siebie wszystko. W s z y s t k o" – pisał McCallum, który – jako jeden z niewielu – miał dostęp do gwiazd zespołu. Trudno było jednak dać z siebie wszystko, skoro większość graczy była tego dnia… delikatnie skacowana.

Daly miał to jednak przemyślane. Tym razem nie podzielił – jak to miał w zwyczaju – zespołu wedle konferencji ligi NBA. Mając do dyspozycji o dwóch koszykarzy z Zachodu mniej (kontuzjowani byli John Stockton i Clyde Drexler), Daly wybrał do drużyny "Niebieskich" Magica, Barkleya, Davida Robinsona, Mullina i Christiana Laettnera, a do "Białych" Jordana, Malone’a, Patricka Ewinga, Pippena i Birda.

Nieobecność Drexlera – wówczas największego rywala Jordana, którego MJ, mówiąc eufemistycznie, nie do końca poważał – sprawiła, że w sparingu naprzeciw siebie stanęli Jordan i Magic. – Coś wtedy musiało wybuchnąć – mówił później asystent Daly'ego, Mike Krzyzewski.

Dla Johnsona to była woda na młyn. Znów – jak przed laty, jeszcze przed zakażeniem się wirusem HIV – mógł być liderem drużyny, mógł dyrygować, mobilizować kolegów. I teraz też pokrzykiwał na swoich kolegów. "Dawać, Niebiescy, zabierzmy mu piłkę!" – dopingował, gdy akcję rozgrywał Jordan.

I to jego zespół zaczął lepiej, od prowadzenia 11:2. Wtedy jednak "Biali" – a w szczególności Bird i Jordan – zaczęli wywierać presję na arbitrze. Włoski sędzia, którego "nazwiska chyba nikt nie pamięta", miał tego dnia szczególnie przechlapane. Zwykle sędziował mecze lokalnych drużyn, a tym razem gwizdał w meczu przeciwko największym gwiazdom globu. A także największym cwaniakom i mistrzom gierek.

– To ma być faul?! – irytował się Jordan, gdy arbiter w hali na Stade Louis II ośmielił się zagwizdać przeciwko jego drużynie. Za chwilę jednak gracz Bulls wziął ciężar gry na siebie, a "Biali" zaczęli odrabiać straty.

Na pierwsze prowadzenie wychodzą przy stanie 21:20. Gra jest ostra, a zawodnicy "Niebieskich" wciąż podważają decyzje sędziów (Włochowi pomaga asystent Daly’ego P.J. Carlesimo). Po kolejnym gwizdku Magic się cieszy i krzyczy: – Uwielbiam to. U w i e l b a m. Nie gramy już w Chicago Stadium!

To był przytyk w kierunku Jordana i jego Bulls. Przez całą karierę Jordan wysłuchiwał narzekań, że w NBA sprzyjają mu sędziowie. Nawet na sesji zdjęciowej przed igrzyskami Magic zażartował, że nie może stanąć zbyt blisko MJ-a, bo jeszcze ktoś odgwiżdże faul.

I choć Magic teraz, w hali w Monte Carlo, bije sędziom brawo i drwi z Jordana, to MJ-a jedynie to nakręca. Po chwili wchodzi między czterech rywali i trafia spod kosza. Jak pisze McCallum: wyczuwa swoją ofiarę.

Jest 35:32, mecz powoli zbliża się do końca, gdy sędzia tym razem odgwizduje faul Magica. A po chwili dokłada kolejny gwizdek za nielegalną zasłonę Robinsona. – Chicago Stadium! – krzyczy Johnson. – Przenieśli nam stadion Byków, to właśnie zrobili – dodaje. – Obudź się, mamy lata dziewięćdziesiąte - odpowiada Jordan, kontrując legendę – jakby nie patrzeć – ubiegłej dekady, legendę schodzącą ze sceny.

Chuck Daly pomału widzi, jak rośnie napięcie u Jordana i Johnsona, ale także w ich zespołach. Boi się, że zaraz obie ekipy rzucą się sobie do gardeł, albo ktoś w końcu dorwie włoskiego sędziego tego meczu.

Kończy się wynikiem 40:36 dla ekipy Jordana. Oczywiście – to było show dwóch wielkich postaci, ale w tle działo się mnóstwo pasjonujących rzeczy. Laettner, jedyny w zespole, który jeszcze w NBA nie zagrał, ale był świeżo wybrany do NBA jako największy gwiazdor ligi NCAA, kompletnie sobie nie radził, ale starał się dorównać gwiazdom. Wściekał się Malone, który nawet po latach nie chciał oglądać wideo z tego treningu, nazywając sparing „koncertem" Jordana i Johnsona. Swoją wyższość nad Malone'em próbował udowodnić Barkley, bo w lidze NBA trwała właśnie zażarta dyskusja, który z nich jest lepszy. Bird walczył z bólem pleców, który właśnie kończył jego karierę w NBA. Trafił tylko jeden z siedmiu rzutów z gry i czuł, że jego era mija. Czarował Mullin, który ani nie biegał najszybciej, ani najwyżej nie skakał. Ale nikt – co po latach przyznają członkowie "Dream Teamu" – nie rozumiał gry lepiej niż on.

Nie był to jednak wielki mecz koszykówki. "Tamtego ranka nie mieliśmy do czynienia z, delikatnie mówiąc, triumfem artyzmu koszykówki. Tyle że przecież nie o to w tym wszystkim chodziło" – pisze McCallum. "Chodziło o pasję i serce, które ci faceci wkładają w grę, o to, jak ważne było dla nich zwycięstwo i duma. Czasami było to infantylne w najbardziej dosłownym rozumieniu tego słowa, ale przecież grali w grę dla dzieciaków, więc podchodzili do tego z dziecinną ambicją: muszę być najlepszy".

– Pod wieloma względami to był najlepszy mecz, w jakim brałem udział. Hala była zamknięta i chodziło tylko o koszykówkę. Można było dostrzec DNA graczy, którzy za wszelką cenę chcą wygrać – wspominał po latach Jordan. – Po tej porażce Magic chodził wściekły przez dwa dni – cieszył się w swoim stylu MJ.

Magic na łamach "Sports Illustrated" odpowiadał jednak, że jego gniew trwał raptem kilka godzin. – Gorzej byłoby dla nas wszystkich, gdyby to Jordan przegrał. Ja po pewnym czasie odpuściłem, przestałem o tym myśleć. Ale on? On nigdy nikomu nie odpuszczał – wspominał po latach Johnson. Choć jesteśmy pewni, że ta porażka siedzi w legendzie Los Angeles Lakers do dziś. I Jordan o to dba.

Redagował Łukasz Cegliński

Piotr Wesołowicz

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

  • Link został skopiowany
Więcej o: