Początek poprzedniej dekady to był dobry czas dla polskich panczenów. Na igrzyska w Soczi w 2014 roku kadra jechała z bardzo dużymi oczekiwaniami. Cztery lata wcześniej w Vancouver brązowy medal kobiecej drużyny był niespodzianką, teraz wiadomo było, że brak miejsca na podium byłby rozczarowaniem. A to nie była jedyna nasza szansa. Po olimpijski krążek pojechać mieli także drużyna męska oraz indywidualnie Zbigniew Bródka na 1500 metrów.
Spoglądając jednak na polskie tradycje w sportach zimowych, dość ostrożnie podchodziliśmy do indywidualnego startu strażaka z Domaniewic. Rok wcześniej Bródka wygrał co prawda na tym dystansie Puchar Świata, ale igrzyska to zupełnie inne realia. W ich trakcie medale jeden za drugim zdobywali dominujący w tym sporcie Holendrzy. Polak był w nielicznym gronie tych, którzy w jakiejś konkurencji mogliby ich zatrzymać. I to się powiodło. 15 lutego mija ósma rocznica tej niesamowitej walki na lodzie.
- Pamiętam, że kilka dni przed startem Piotrek Dębowski [komentator TVP - red.] poprosił mnie, abym dokładnie wytłumaczył mu, jak się prowadzi zawodnika na końcowy wynik. Wziąłem kartkę i napisałem mu przykład. Mówiłem: "Zobacz, jedziesz pierwsze 300 metrów w 24 sekundy, kolejne okrążenia po 400 metrów w czasie 26 sekund pierwsze, 27 - drugie, 28 - trzecie i wychodzi ci czas 1:45:00. Jak ktoś zrobi taki wynik, to myślę, że będzie miał medal". I to było niesamowite, bo Zbyszek wjechał na metę i miał dokładnie taki czas - mówi nam dzisiaj Wiesław Kmiecik, trener Bródki z tamtego okresu.
Polak w parze jechał z ówczesnym rekordzistą świata i bardzo cieszył się z takiego losowania. Wiedział, że Shani Davis ze Stanów Zjednoczonych będzie go napędzał. - Miał taki plan, żeby wykorzystać to na ostatniej prostej krzyżówkowej. Poszedł po dużym łuku na przedostatniej rundzie i jak wszedł już na ostatnią, to miał go przed sobą i starał się go dogonić. Na wejściu w wiraż, 200 metrów przed metą, już prowadził. Kończył po wewnętrznej, więc miał już mniej dystansu do przejechania od Amerykanina i ułożyło się to świetnie - wspomina Kmiecik.
Poinstruowany przez szkoleniowca Dębowski dał się ponieść emocjom. "Jest pierwszy! Prowadzi! Matko jedyna, on to zrobił! Ugasił ten olimpijski płomień nadziei rywali. Minuta czterdzieści pięć zero, zero! To może być medal, to może być złoto" – krzyczał komentator TVP. Najbardziej utytułowany polski panczenista do dzisiaj dostaje gęsiej skórki, kiedy słyszy ten komentarz.
Po Bródce jechały jeszcze jednak trzy pary, dlatego nie było pewności, czy medal rzeczywiście będzie. - W ostatniej parze jechał Holender Koen Verweij, który na mecie uzyskał taki sam czas, jak Zbyszek. Przez chwilę myślałem, że będą dwa złote medale, bo kiedyś tak było. Zobaczyłem, że Holendrzy biegną do sędziów. Krzyknąłem do Witka Mazura [były trener polskich panczenistek - red.], żeby szybko tam leciał. Pobiegł i razem z tymi Holendrami zawiesił się nad sędziami. I potem już tylko zobaczyłem, jak wyskakuje w górę, bo zobaczył ten czas co do tysięcznej sekundy - wspomina Kmiecik.
Polak wygrał ostatecznie o 0,003 s, czyli o 4,5 cm. Kibice i dziennikarze żartowali, że właśnie powstała nowa miara czasu - "jedna bródka". A Verweij był wściekły. Dla Holendrów panczeny to sport narodowy. - Pamiętam jego furię po tym, jak się dowiedział, że jest drugi. Nie zadziałało na niego dobrze nie tyle to, że przegrał, ale to, że przegrał z jakimś strażakiem z Polski - mówił Bródka w rozmowie z TVP Sport.
Ale nie każdy o tym wie, że sztab Polaka przed startem zadrżał. - Podczas rozgrzewki przed samym wyścigiem Zbyszek ćwiczył na tych naszych gumach, które zaczepiamy zazwyczaj o klamki czy inne stałe elementy i ćwiczymy łyżwiarskie odbicia. W ten sposób się rozgrzewał. Pech chciał, że w pewnym momencie pękła mu gumka. I runął. Całe szczęście, że nic poważnego mu się nie stało. Dzisiaj to taka śmieszna historia, ale wtedy się baliśmy - przytacza trener. - Podobna sytuacja zdarzyła mu się dwa lata później na mistrzostwach Europy w Mińsku. Nie pękła jednak guma, a wyrwał kaloryfer, o który się zaczepił - dodaje Kmiecik.
- Powitanie na Okęciu było niesamowite. Siedziałem w samolocie przy oknie i po wylądowaniu zauważyłem wozy strażackie, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Kiedy już podjechaliśmy do rękawa, to się okazało, że to nie był przypadek, bo niedawno lotnisko dostało takie właśnie wozy amerykańskie na wyposażenie. Potem czekali na nas działacze i ministrowie. Chyba z trzech tych ministrów tam było. Na samym Okęciu to była niesamowita feta - przytacza Kmiecik. Kibice skandowali nazwisko panczenisty, dziękowali, śpiewali "Sto lat", a następnie wspólnie odśpiewali narodowy hymn.
- Chciałem wyjść sam z lotniska, ale policja powiedziała, że absolutnie, bo są wielkie tłumy. Kibice przyjeżdżali wielkimi autokarami, nie mogli się pomieścić w tym holu - relacjonuje szkoleniowiec, który obecnie jest w Pekinie z łyżwiarkami szybkimi.
- Byliśmy jeszcze w remizie na Ursynowie, gdzie było powitanie strażackie. Także trwało to i trwało. Widać było, że to wielkie wydarzenie. Później Zbyszek pojechał jeszcze na powitanie do Domaniewic, miałem tam też i ja pojechać, ale nie miałem energii - śmieje się Kmiecik. Wrócił do domu, a mistrz olimpijski dalej świętował największe osiągnięcie w historii tej dyscypliny w Polsce.
Na igrzyskach w Soczi polscy panczeniści zdobyli w sumie aż trzy medale. Oprócz złota Bródki, srebro wywalczyła kobieca drużyna, a brąz męska. Jak dotąd był to najlepsze igrzyska Polaków w tym sporcie. Na razie nie do powtórzenia. Zbigniew Bródka wystartuje jeszcze w Pekinie w biegu ze startu wspólnego. Na początku sezonu zajął w nim trzecie miejsce podczas zawodów Pucharu Świata w Tomaszowie Mazowieckim.