Najpierw w dół lodowej rynny w Yanqing popędziła Klaudia Domaradzka, po niej z prędkością ponad 120 km/h mknął Mateusz Sochowicz. Człowiek, który trzy miesiące temu na torze olimpijskim omal nie zginął, dziś jest w najlepszej ósemce. Wraz z Domaradzką i dwójką Wojciech Chmielewski i Jakub Kowalewski.
Ta ekipa zajęła ósme miejsce w widowiskowej sztafecie saneczkarskiej na igrzyskach w Pekinie. Polaków wyprzedzili Niemcy, Austriacy, Łotysze, Rosyjski Komitet Olimpijski, Włosi, Kanadyjczycy i Amerykanie. Ale wszyscy wymienieni rywale nie są ludźmi bezdomnymi. A nasi saneczkarze, niestety, tak.
Ile znaczy posiadanie lodowej rynny w swoim kraju, pokażmy na przykładzie Łotyszy. Olimpijczycy z Łotwy właśnie zdobyli dziewiąty w historii medal zimowych igrzysk. Po wszystkie pojechali w sankach, bobslejach i skeletonie. Jest oczywiste, że zawdzięczają to torowi w Siguldzie.
W saneczkarstwie na igrzyskach do wywalczenia są cztery komplety medali. W bobslejach też cztery. I jeszcze dwa w skeletonie. Królami polowania są zawsze Niemcy, którzy mają u siebie aż cztery tory. A w Pekinie już mają cztery złota po czterech konkurencjach.
- Od trzech lat bardzo intensywnie nad projektem budowy toru pracuje Krynica-Zdrój, a teraz jeszcze doszły Duszniki-Zdrój. Świetnie! Gdyby tor miał powstać nawet na Księżycu, to my też jesteśmy za. Tylko żeby Księżyc był w Polsce - śmieje się Janusz Tatera, sekretarz generalny Polskiego Związku Sportów Saneczkowych.
Saneczkarze to nasza najmocniejsza grupa sportowców z zimowej Formuły 1 - jak mówi się o saneczkarstwie, bobslejach i skeletonie. Polskim saneczkarzom do światowej czołówki brakuje najmniej. Oni zajmowali już punktowane miejsca na igrzyskach Pjongczang 2018 (8. miejsce drużyny), Soczi 2014 (8. miejsce drużyny) i Vancouver 2010 (8. miejsce Eweliny Staszulonek), a nawet zostawali młodzieżowymi mistrzami świata (Wojciech Chmielewski i Jakub Kowalewski w 2016 r.). Przekonują, że dokładnie wiedzą, jak rozpędzić się jeszcze bardziej. Tylko potrzebują wsparcia. Bo trudno startować w Formule 1, nie mając nawet mechanika.
- Niemcy mają aż cztery tory. Oni i inne najmocniejsze ekipy ściśle współpracują z instytutami sportu. Dostają pomoc w znalezieniu najlepszych metali na płozy i w poszukiwaniu optymalnych rozwiązań konstrukcyjnych sanek. Tam się optymalizuje miskę siedzeniową, jeśli chodzi o aerodynamikę, tam się wszystko cały czas testuje w tunelach. My tego nie mamy, a mimo to jakoś tam próbujemy się z nimi ścigać - mówi Sport.pl trener Marek Skowroński.
"Jakoś tam" to niestety adekwatny opis. Polscy olimpijczycy wspólnie z Instytutem Sportu i Politechniką Warszawską przeprowadziliśmy badania nad optymalizacją miski saneczkowej i stroju. Korzystaliśmy też z tunelu aerodynamicznego na warszawskiej uczelni. Ale, choć były to inicjatywy owocne, to nie są u nas czymś cyklicznym, stałym.
Najlepsi organizacyjnie wyprzedzają nas pod każdym względem. - U nas do kadry z reguły przychodzi 17-latek, który ma kilkadziesiąt ślizgów i siłą rzeczy prezentuje słaby poziom techniczny. Z takiego zawodnika mamy zrobić sportowca gotowego na igrzyska. A Niemcy zaczynają pracę z dziećmi w wieku 8-10 lat i już te dzieci rocznie robią po kilkaset ślizgów. Tam jest szkolenie od najmłodszego, bo jest gdzie i jak pracować. U nas ze szkoły podstawowej raczej się w ogóle nie bierze dzieci. Bo nawet jakby się ośmioletnie dziecko zapisało na saneczkarstwo, to trudno mu będzie wytrwać, skoro przez pięć-sześć lat nie pojeździ na sankach - opowiada trener.
Polski nie stać, żeby na zagraniczne zgrupowania jeździły dzieci. Zresztą, to byłoby bardzo trudne do zorganizowania. Jest więc tak, że u nas da się pojeździć tylko w warunkach naturalnych - jeśli sprzyja zima i gdzieś uda się wylodzić tor. - Nasze dzieciaki zrobią po pięć ślizgów w jedynych zawodach na całą zimę, czyli w ramach juniorskich mistrzostw Polski, i na tym koniec, czekają do następnej zimy - mówi trener kadry.
Kadra jest złożona z sześciorga młodych zawodników i na szczęście ma zapewnione wszystko, czego potrzebuje. - Mamy zabezpieczone środki z budżetu państwa, żeby kadra mogła się należycie przygotowywać i startować w rywalizacji międzynarodowej. To koszt 1,4 mln zł na rok - mówi Tatera.
Dlaczego aż tyle? - Jak ktoś ma obiekt, to zarabia. Są nawet takie tory, które postawiły głównie na działalność komercyjną. W La Plagne we Francji i w Sankt Moritz w Szwajcarii nie są specjalnie zainteresowani treningami kadr narodowych i i organizacją zawodów o Puchar Świata, bo świetnie im idzie biznes rekreacyjno-turystyczny, polegający na tym, że np. za zjazd w bobie z zawodowym pilotem ludzie płacą po 100 euro. Natomiast stawki dla profesjonalistów są niższe. Ale dla nas wciąż wysokie. Za każdy pojedynczy ślizg płacimy od 30 do 45 euro, zależnie od miejsca, w którym trenujemy - wyjaśnia sekretarz.
Trener Skowroński pomaga nam policzyć koszt dnia treningu jego kadry. - W Winterbergu nie płacimy, dzięki dobrym relacjom z Niemcami. Ale wszędzie indziej płacimy najmniej 25 euro za ślizg. Średnio każde z naszej szóstki kadrowiczów wykonuje sześć ślizgów dziennie. Czyli na jednego zawodnika codziennie wydajemy na torze 150 euro - mówi szkoleniowiec.
150 euro razy sześć daje kwotę 900 euro. Zgrupowanie trwa do tygodnia. A zaraz po nim jest kolejne, na innym torze. I tak mijają tygodnie przygotowań do sezonu. Natomiast w sezonie pojawiają się dalekie podróże, których w przygotowaniach się unika - do Chin, do Stanów, do Kanady. - Na start sezonu olimpijskiego do Pekinu sam czarter ze sprzętem kosztował 22 tys. euro - mówi Tatera.
Chyba naprawdę sensownie brzmi pomysł budowy toru w Krynicy, który ma kosztować od 90 do 110 mln złotych. To dużo, ale będzie się zwracało nie tylko tak, że przestaniemy płacić innym. Inni będą przyjeżdżali do nas. Na świecie jest bowiem tylko 19 torów lodowych sztucznie mrożonych.
Bardzo dobrze brzmi też pomysł postawienia toru w Dusznikach-Zdrój, bo tam powstanie on przy okazji wielkiego projektu. W powołanym Ośrodku Przygotowań Olimpijskich Centralnego Ośrodka Sportu mają się znaleźć m.in. kryty basen 50-metrowy, hala lodowa dla hokeja, łyżwiarstwa figurowego, short tracku i curlingu oraz śnieżny tunel o długości 2 km, który ma umożliwić bieganie na nartach nawet latem.
- Nasi saneczkarze to mistrzowie świata wśród krajów, które nie mają u siebie toru. Mimo tych trudności młodzież też mamy obiecującą, co potwierdziły ostatnie młodzieżowe zimowe igrzyska w Lozannie (tam czwarta była męska dwójka, a piąte miejsce zajęła damska dwójka - red.) - mówi Tatera. - W tej chwili mamy czynnych tylko 280 licencji zawodniczych, licząc wszystkie kategorie wiekowe. A gdybyśmy mieli w kraju tor lodowy, to ta liczba rosłaby momentalnie. Już wybudowanie 50-metrowej ścieżki startowej w Krynicy-Zdrój kolosalnie poprawi naszą sytuację. Wtedy chociaż ćwiczyć starty będziemy mogli u siebie i nawet taką ścieżką damy radę zainteresować dzieciaki, a nawet organizować mistrzostwa Polski na krótkim torze - dodaje sekretarz.
- W Winterbergu rozmawiałem z lokalnym trenerem, jak u nich wygląda sytuacja w szkoleniu i on trochę narzekał, że przez covid jest gorzej. W tym roku w tamtejszym ośrodku na sanki zapisało się 200 dzieci - mówi Skowroński. - Niech z tego do wieku seniora zostanie tylko 20 osób, to dwójka-trójka na pewno wejdzie na mistrzowski poziom. A przecież Niemcy mają cztery takie ośrodki - dodaje trener.
My mamy pasję i wiarę. Tu naprawdę nie słychać narzekania. Jest działanie i są wielkie nadzieje, że będzie jak w polskich skokach narciarskich.
Oczywiście i tu przydałby się ktoś taki jak Adam Małysz, na którego plecach wszystko było budowane. Ale bezsprzecznie łatwiej będzie doczekać się kogoś takiego jak Kamil Stoch, czyli mistrza, który urośnie w rozwijającym się systemie. Tylko najpierw ten system musi ruszyć.
- Apoloniusz Tajner opowiadał nam kiedyś, jak w skokach wszystko się rozwijało, jak przy pierwszych sukcesach Adama Małysza nasze skocznie nie miały międzynarodowych homologacji, a dziś budowane są nowe obiekty i ciągle wszystko się rozwija. Dla nas tor w kraju naprawdę będzie na wagę złota. Proszę sobie wyobrazić, że niemiecki saneczkarz robi w przygotowaniach 500 ślizgów, a polski 200 - mówi Tatera.
- Jak nie ma toru, to nie ma imprez, jak nie ma imprez, to nie ma transmisji telewizyjnych, a jak nie ma transmisji, to nie ma sponsorów. Z kolei bez sponsorów brakuje pieniędzy na rozwój dyscypliny i ważne inwestycje, także dla saneczkarstwa na torach naturalnych i kompozytowych - tłumaczy.
Zainwestować chcielibyśmy w technologie. Trenera Skowrońskiego pytamy, czy to prawda, że po sezonie znika na strychu swojego domu i tam osobiście robi siedziska do sanek dla zawodników.
- To nie jest jakaś rewelacja - odpowiada szkoleniowiec. - Sprzęt robi się ręcznie, w formach, pod każdego zawodnika. No dobrze, w innych ekipach zajmują się tym mechanicy, a u nas robię ja - dodaje.
Każdy saneczkarz miskę, czyli siedzisko, czy bardziej "leżysko", ma spersonalizowaną. - Każdy potrzebuje minimalnie innej szerokości i długości. Każdy potrzebowałby też indywidualnego ułożenia przodu miski. Pod swoją technikę i pod to, żeby wiatr podczas jazdy się dobrze zabierał na zawodnika, żeby mu nie dmuchał w krocze i go nie spowalniał. My to robimy na oko, tak, jak nam się wydaje. A najlepszym się nie wydaje, oni wiedzą, jak robić, bo wszystko badają w tunelach aerodynamicznych - tłumaczy trener.
Niemcy, Austriacy, Amerykanie, Kanadyjczycy, Rosjanie, Łotysze - oni wszyscy wjeżdżają sankami i bobami nie tylko na swoje tory, ale też do swoich laboratoriów. - My niby też mamy instytut sportu, ale on jest skoncentrowany na fizjologii sportu, a nie na technologii - mówi Skowroński.
- Nie mamy zakładów produkujących sprzęt, nie ma hurtowni ani sklepów, gdzie możemy je oficjalnie kupić, więc korzystamy głównie z tego, co nam oferuje przyjazny niemiecki partner, z którym mamy podpisaną umowę o współpracy - mówi Tatera. - Nie możemy kupić najlepszych metali, co jest zrozumiałe. W doborze sprzętu pomagają nam trenerzy i mechanicy niemieccy, ale niemiecki partner oferuje nam to, co jest w danym czasie możliwe. Dotyczy to także polityki sprzedażowej innych wiodących na tym rynku krajów np. Łotwy, Rosji, Austrii i Ameryki - tłumaczy Tatera. I w końcu pyta wprost: "A pan by sprzedał najlepszy towar rywalom?".
- Na igrzyskach w Pjongczangu były bardzo duże skoki temperatury. Niemcy mieli płozy na różne temperatury i cały czas je zmieniali. My takiej możliwości nie mieliśmy - dodaje sekretarz. - Mając w kraju instytuty naukowe, uczelnie, huty i zakłady metalurgiczne, powinniśmy produkować konkurencyjne metale. Mamy to w strategii - przekonuje.
- Musimy w to zainwestować, jeśli chcemy się naprawdę ścigać. Trafiają się nam talenty na miarę miejsc punktowanych na igrzyskach, a nawet takie rodzynki, gdy w Pucharze Świata drużyna była trzecia. Ale na razie to nie będzie powtarzane. Mam jednak nadzieję, że to się w końcu zmieni. Może do następnych igrzysk, w 2026 roku - podsumowuje trener Skowroński.