Gotował naboje, strzelał do wrogów. Za Justynę oddałby nerkę. "Nie każdy może to wytrzymać"

Łukasz Jachimiak
- Praca z nim nie była dla każdego - mówi człowiek, który przepracował z nim kilkanaście lat. - Jak pada i wieje, to trzeba zmoknąć i zmarznąć jak zawodnicy. To cała filozofia - twierdził trener Aleksander Wierietielny. Proste? Wcale nie.

Na początek igrzysk olimpijskich Pekin 2022 przypominamy tekst, jaki o trenerze Wierietielnym opublikowaliśmy w 2021 roku, gdy kończył pracę w Polskim Związku Narciarskim.

Zobacz wideo Wściekłość i bezradność Maliszewskiej. Koniec marzeń

Edward Budny, trener, który doprowadził pana do mistrzostwa świata, twierdzi, że Aleksander Wierietielny ma przestarzałe metody pracy i ogólnie jest niekompetentny, przez co Justyna Kowalczyk nie osiągnie sukcesów. Co pan na to?

- Panie redaktorze, czy ma pan coś do pisania?

Tak.

- To niech pan to sobie zapisze i proszę tak wydrukować w gazecie: "Józef Łuszczek prosi swojego trenera: Edek, nie p*** głupot!" Zapisał pan?

To fragment naszej rozmowy z Józefem Łuszczkiem z lutego 2006 roku. Trwały igrzyska olimpijskie w Turynie. Justyna Kowalczyk zemdlała na trasie biegu na 10 km stylem klasycznym i została skreślona przez prawie wszystkich. Kilka dni później odrodziła się i zdobyła olimpijski brąz na 30 km. Niedawno na Sport.pl przypominaliśmy tamte wydarzenia.

Łuszczek w tamtym momencie pozostawał najbardziej utytułowanym polskim biegaczem narciarskim w historii. Ale wiedział, że to się szybko zmieni.

- Zaczyna się kariera Justyny - mówił trener Wierietielny po jej pierwszym medalu. Dla niej to był początek, a dla niego początek drugiego życia w wielkim sporcie. Jeszcze lepszego niż to pierwsze. Zdecydowanie lepszego, choć jednocześnie też dużo trudniejszego.

Ratował tyłki, ale nie gryzł się w język

Z Justyną Kowalczyk trener zdobył pięć medali olimpijskich (2 złote, srebrny i 2 brązowe) i osiem medali mistrzostw świata (2-3-3, ostatni, brązowy Kowalczyk wywalczyła wspólnie z Sylwią Jaśkowiec w sprincie drużynowym). W polskim narciarstwie nie było w XXI wieku nikogo, kto zrobiłby aż tyle co on. A pewnie wcale by do narciarstwa klasycznego nie trafił, gdyby w 1998 roku, po igrzyskach olimpijskich w Nagano, nie przestał być trenerem kadry biathlonistów.

- Wiedziałem, że nawet jeśli z Japonii wrócę z medalami, to i tak wylecę. Pokłóciłem się z prezesem związku Krzysztofem Lewickim. W sztafecie zajęliśmy piąte miejsce. Na 12 punktów wywalczonych przez Polskę najwięcej [7] zdobyli biatloniści, bo jeszcze Anka Stera była szósta. Uratowaliśmy więc tyłki niektórym działaczom, ale mi za pracę podziękowano. Nie dość, że serce płakało, to jeszcze przez półtora roku byłem bez pracy. Garaż budowałem. Córką się zajmowałem. Kolegom pomagałem. Auta sprowadzali i sprzedawali. Żyć jakoś trzeba było. Lewicki pociągał za sznurki, a skreślił mnie także dlatego, że rok przed Nagano krytykowałem, że prezes był zbyt rozrzutny, że zabiera na wyjazdy znajomych, a Sikora za mistrzostwo świata dostał tak niską premię, że do wymarzonego samochodu musiał dokładać - opowiadał Wierietielny dawno temu w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".

Jedzenie, spanie, trenowanie. I mistrzostwo

Z Tomasza Sikory w 1995 roku zrobił sensacyjnego mistrza świata. - Jak przypominam sobie moje pierwsze lata u trenera Wierietielnego, to muszę powiedzieć, że moje życie polegało tylko na trenowaniu, spaniu i jedzeniu. To było wszystko, na co człowiek miał siłę. No, jeszcze oczywiście był prysznic. Po każdym treningu chciało się tylko wykąpać, zjeść i kłaść się do łóżka, żeby odpocząć przed następnym treningiem. Obciążenia były ogromne. Dzień się zaczynał rozruchem, później był pierwszy trening, długi. Drugi trening też nie należał do krótkich. A wieczorem była jeszcze praca z karabinem. Ale podkreślam, że później przez lata byłem za to wdzięczny - opowiadał Sikora w rozmowie ze Sport.pl przy okazji 25. rocznicy swojego złota.

Urodzony w Finlandii Wierietielny biathlonu posmakował służąc w radzieckiej armii w Kazachstanie. Później będąc na studiach doktoranckich w Moskwie poznał miłość swojego życia, w 1981 wziął ślub z Barbarą i w 1983 roku na stałe zamieszkał w Polsce. Początkowo próbował u nas robić karierę naukową, ale ciągnęło go do sportu i został trenerem biathlonistów Górnika Wałbrzych. W 1986 roku jego zawodnicy zdobyli osiem medali mistrzostw Polski na dziewięć możliwych, a pewnie wywalczyliby wszystkie, gdyby trenerowi wystarczyło ludzi do zbudowania trzech, a nie dwóch sztafet. W efekcie od 1987 roku Wierietielny prowadził już reprezentację.

"Trenerze, zupy k... nie pogryzę"

Sikora opowiada, że to od zawsze był kat dający zawodnikom wycisk, ale jednocześnie był to też wizjoner. - Trenując u niego zbudowałem bazę, której wystarczyło mi do końca przygody z biathlonem - mówi. A przecież po tym jak Wierietielny został zwolniony, on startował jeszcze przez 15 lat! Jak dużo trener wymagał od zawodników, pokazuje ciężki stan, w jakim pewnego razu znalazł się olimpijczyk z Albertville, Krzysztof Sosna. Siadając do obiadu wyczerpany kolejnymi zajęciami zawodnik zerknął na Wierietielnego i rzucił: "Trenerze, zupy k... nie pogryzę".

Katorżnicza praca mająca zbudować wytrzymałość to motyw przewodni trenerskiej filozofii Wierietielnego. Tę trener wyłożył w cytowanej już rozmowie z "GW". - Wyniki są, kiedy trener oddaje zawodnikom całą swoją energię. Trener musi być motywatorem, kołem napędowym zapału do ciężkiej pracy. Jak sportowiec częściej widzi trenera w kawiarni niż obok siebie, to też ma ochotę iść do kawiarni. Jak pada i wieje, to trzeba zmoknąć i zmarznąć jak zawodnicy. To cała filozofia - mówił.

Wojownik, który gotował naboje

A jednak nie cała. Jest jeszcze psychologia. Trudno nie odnieść wrażenia, że trener doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo Justynie Kowalczyk służy syndrom oblężonej twierdzy. W jej imieniu szedł na wojny ze związkowymi szefami, dziennikarzami (dawno temu opowiadał mi, że po sezonie jeździ do biblioteki i przegląda gazety z zimy, żeby wiedzieć co kto pisał o Justynie. Niestety w ostatnich latach zraził się do naszego światka i przestał się wypowiadać), rywalkami (największe wojny, o astmę, Wierietielny i Kowalczyk toczyli z Marit Bjoergen) czy sędziami.

Jest też szukanie własnych dróg, opracowywanie autorskich rozwiązań. Sikora wspaniale opowiada, jak ze słabego strzelca dzięki metodom opracowanym przez Wierietielnego stał się jednym z najlepszych strzelców na świecie. - On wszystko musiał robić sam. Sam wszystko rozpisywał, myślał i miał takie ćwiczenia, których nigdy już u nikogo nie spotkałem. Te ćwiczenia eliminowały błędy. Trener dziurawił naboje, wysypał z nich proch, później przez kilka godzin gotował te naboje, żeby na pewno nie wystrzeliły. Jak już miał pewne niewypały, to wkładał je w magazynek pomiędzy normalne naboje. Jak się taki trafił, to po naciśnięciu na spust można było idealnie zaobserwować ruch, jaki zawodnik wykonuje. Sam czułem i widziałem, jak mną szarpało. Trener doprowadził nas do takiej psychozy, że spodziewaliśmy się, że następny strzał na pewno będzie tym oszukanym i bardzo się pilnowaliśmy. Tak bardzo uważałem, żebym nie zrobił błędu, że świetnie kodowałem sobie idealną postawę i najwyższą koncentrację - opowiada Sikora.

"Nie każdy może to wytrzymać"

Po 11 latach pracy z biathlonistami i po prawie dwóch latach bezrobocia, Wierietielny zaczął eliminować błędy u polskich biegaczy narciarskich. Choć tak naprawdę na początku nie bardzo miał kogo korygować. W 2000 roku PZN miał tylko dwoje reprezentantów w biegach - Dorotę Kwaśny wracającą po przerwie macierzyńskiej i Janusza Krężeloka myślącego o zakończeniu kariery. Z Krężelokiem Wierietielny zaczął uzyskiwać znaczące wyniki w Pucharze Świata. Jeszcze przed erą Justyny Kowalczyk Krężelok potrafił wygrać pucharowy sprint w Trondheim, zająć trzecie miejsce w Reit im Winkl i zdobywać po kilkaset punktów w sezonie.

Ale on nie wytrzymał z trenerem. - Krężelok ma 33 lata i nie chce trenować ze mną, bo nie wytrzymuje obciążeń. Chce być częściej z żoną i dziećmi. U mnie się tak nie da. To nie pierwszy raz, kiedy mam do czynienia z buntem zawodników. W połowie lat 90. rozłam w kadrze biatlonistów wzniecił Jan Ziemianin - mówił Wierietielny w 2007 roku. - Kiedy przychodziłem do kadry siedem lat temu, Krężelok był daleko. Potrafił jednak, trenując ze mną, być piąty w PŚ na 15 km, osiągał sukcesy w sprincie - przypominał. - Nad nikim nie stoję, krzycząc: dawaj, musisz! Ja proponuję: zróbcie tak, będzie wynik. Nie zrobicie, nie będzie - tłumaczył kiedyś na łamach "Rzeczpospolitej".

- Praca z trenerem Wierietielnym nie jest dla każdego. Po prostu nie każdy może wytrzymać te obciążenia. Nie tylko fizycznie, ale też, a może nawet zwłaszcza, psychicznie - mówi nam Rafał Węgrzyn.

Nie taki terminator

W ostatnich latach Węgrzyn był asystentem Wierietielnego. Wcześniej pracował w jego sztabie jako serwisem, a jeszcze wcześniej był jego zawodnikiem. - W tej roli z trenerem pracowałem najkrócej. Pamiętam, że wymagał, ale zawsze był bardzo profesjonalny i bardzo zawodnikom oddany. Gdy widział, że sportowiec się stara, to nawet potrafił pocieszać, tłumaczyć, że nie można się niecierpliwić - mówi Węgrzyn.

Do sztabu Wierietielnego były biegacz dołączył w 2007 roku. - I od razu zobaczyłem drugie oblicze trenera. Jako szef w sztabie był jeszcze bardziej wymagający. Wszyscy jego ludzie muszą pracować jak on: na pełnych obrotach, codziennie wykonywać plan maksimum, a nie plan minimum, jak to sobie lubią wyznaczać inni. Wiele pięknych chwil przeżyliśmy razem, wielokrotnie widziałem łzy trenera, jego wzruszenie. Jak się trener Wierietielny wkurzał, to całym sobą, ale to wcale nie jest taki terminator - opowiada Węgrzyn.

"Za Justynę oddałby rękę, nerkę, a nawet dużo więcej"

To samo zawsze podkreślała Kowalczyk. - Wiem, że Budny nie lubi mojego trenera. A właśnie pracując z Wierietielnym, mam najlepsze wyniki w życiu. Nie pozwolę oskarżać mojego trenera, jest doskonały. Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby mi go odebrać, to będzie znaczyło, iż chce, bym skończyła z bieganiem. Dziękuję trenerowi, jest dla mnie podporą i przed wszystkim mnie broni - mówiła po swoim pierwszym wielkim sukcesie, czyli olimpijskim brązie z Turynu.

Bywało, że trener i zawodniczka mieli inne spojrzenie na różne sprawy, w dogadywaniu się nie pomagało im to, że oboje mają bardzo mocne charaktery. Ale ci, którzy z nimi pracowali, podkreślają, że łączy ich wyjątkowa więź. - Trener nigdy by Justynie nie zrobił krzywdy - twierdzi doktor Robert Śmigielski. Wydarzenia z Turynu pokazały, że trener potrafi zrobić krzywdę, stając w obronie Justyny. Wtedy przekonał się o tym operator kamery TVP, który chciał zrobić zdjęcia Kowalczyk, gdy pomocy udzielali jej medycy. - Wierietielny za Justynę oddałby rękę, nerkę, a nawet dużo więcej. - przekonuje doktor.

Mistrzowski duet nierozłączny

Duet Wierietielny - Kowalczyk przez lata był nierozłączny najpierw w układzie sportowa mistrzyni i trenerski mistrz, a później jako trener kadry biegaczek i jego asystentka.

Izabela Marcisz czy Monika Skinder, a więc medalistki juniorskich mistrzostw świata, chwaląc sobie pracę z takimi osobistościami, zwykle chętniej opowiadały o relacjach z Kowalczyk niż z Wierietielnym. - To nie tak, że one od trenera były odcięte, że starszy pan stał gdzieś z boku, był niedostępny. Nie, trener miał z dziewczynami tak samo dobry kontakt jak Justyna. A że one wolą się na jego temat nie wypowiadać? To jest wielki autorytet i pewnie dlatego są ostrożne - tłumaczył Węgrzyn.

Teraz Wierietielny nadal pracuje z Kowalczyk, ale już w polskim biathlonie, a nie w biegach. Była mistrzyni jest tam dyrektorem sportowym. A mistrz uczy sportu kolejnych młodych ludzi. Ogromnym doświadczeniem dzieli się z zawodnikami i z trenerami.

Więcej o: