Paweł Fajdek wskazał główny cel na kolejne lata. "Będziemy się ciąć"

- Luz, który mam w sobie od 4 sierpnia, jest niesamowity - mówi nam trzymający olimpijski brąz, Paweł Fajdek. Upragniony krążek zawiśnie na środku domowej gabloty młociarza, ale ma nie być ostatnim. Fajdek przez najbliższe tygodnie nie będzie też zupełnie odpoczywał. Szykuje się na wrześniowy Memoriał Kamili Skolimowskiej i zapowiada show. - Będziemy się ciąć - mówi robiąc aluzje do mistrza olimpijskiego, Wojciecha Nowickiego.

Kacper Sosnowski: Ma pan w domu kilkanaście medali, wiele złotych, choćby za cztery wygrane mistrzostwa świata. Ten olimpijski będzie wisiał w gablocie na specjalnym miejscu, specjalnie podświetlony?  

Paweł Fajdek. Gablotę z medalami rzeczywiście mam. Ten olimpijski będzie wisiał na jej środku. No może nie do końca na samym środku, bo zostawię sobie trochę miejsca na kolejny. Po każdym sezonie robię tak, że nie zamykam gabloty, zostawiam w niej trochę miejsca. Podchodzę do sprawy rozwojowo. Przecież w przyszłym roku są kolejne mistrzostwa świata za 3 lata kolejne igrzyska. Czas szybko leci. 5 lat temu po Rio pamiętam, jak płakałem. Wtedy się nie powiodło. Teraz z Tokio wracam z krążkiem!

Zobacz wideo Fajdek nie zwalnia tempa. "Coś czuję, że będziemy się ciąć"

Wraca pan z medalem dzięki przedostatniemu rzutowi finału, na 81,53. Co się przed tą próbą działo, co pan sobie mówił gdy zbliżał się do koła?

- To nie tak. Ja do całego konkursu byłem nastawiony dobrze. Wiedziałem, że mogę wygrać, bo wiedziałem, ile rzucałem w tym roku, jak byłem dobrze przygotowany. Niestety, stres i wydatek energetyczny w eliminacjach był tak potężny, że w finale długo nie mogłem znaleźć dobrej techniki. To przez to przegrałem konkurencję z Wojtkiem Nowickim, który w Tokio był najlepszy w życiu. Uzyskać rekord życiowy na igrzyskach, w świetnym stylu - za to po prostu trzeba mu bić brawa. Piąty rzut, który wykonałem, był najbardziej zbliżony do tego, co trzeba z młotem robić w kole. Myślę, że gdybym któryś z pierwszych trzech rzutów wykonał tak jak piąty, to rzuciłbym dużo dalej.

A pana ostatni rzut, ten drugi najlepszy w finale na prawie 80 metrów był kompromisem między ulgą, bo wiedział pan że już jest krążek i walką o złoto?

- Nawet go już nie pamiętam, ale to też znaczy, że czegoś brakowało. Naprawdę eliminacje kosztowały mnie 50 proc. sił i energii. Do finału podszedłem na spokojnie. Nie stresowałem się za mocno. Po prostu nie byłem w stanie dalej rzucać. Dałem z siebie maksa. Wiedziałem, że zdobędę jakiś medal. Zaskoczył nas Norweg, który dobrze rzucił, ale cieszę się, bo wolę jego, niż ewentualne srebro Francuza, który jest dopingowiczem. Fajnie, że taki Norweg się pojawił (Eivind Hendriksen – przyp. red.) szkoda, że od razu zgarnął srebro, bo chcieliśmy z Wojtkiem przebić dziewczyny. Nie udało się, ale mamy jeszcze masę imprez. Dwa razy mistrzostwa świata, potem igrzyska, znowu mistrzostwa świata. Przez cztery kolejne lata chcemy z Wojtkiem utrzymać to co nasze i nie oddać nikomu złota. Ja dalej mam tytuł mistrza świata, Wojtek jest mistrzem olimpijskim, więc oczekiwania będą ogromne.

To, że na zawodach rzucacie i będziecie rzucać razem, to w Tokio dodało ze 20 procent? Wyglądaliście jak ekipa wzajemnego wsparcia.

- Wiadomo, że przy takich zawodach trzeba się wspierać. Trzeba ze sobą rozmawiać, wspomagać się. Nie powiem, że jesteśmy z Wojtkiem, przyjaciółmi, którzy razem z rodzinami jadą na wakacje, ale nie o to w tym chodzi. Chodzi, żeby mieć do siebie szacunek, żeby współpracować, bo tego wymaga sport. Myślę, że mamy bardzo porządną relację. Mimo że jesteśmy rywalami, to dzielimy ze sobą miejsca w samolocie i dobrze się przy tym bawimy.

Co poza medalem, na dłużej zapamięta pan po Tokio?

- Mokre plecy. To, że non stop trzeba było się przebierać, bo nawet po wyjściu na posiłek koszulki nie nadawały się do dalszego używania. Zapamiętam fantastyczne emocje, ale przede wszystkim historyczny wynik. Jak lekkoatleci nie wygrają konkursu "Przeglądu Sportowego" na drużynę roku, to wydaje mi się, że już nie będzie sprawiedliwości na świecie. Wygraliśmy po raz drugi drużynowe mistrzostwa Europy. Teraz zrobiliśmy najwięcej w historii medali na igrzyskach. Wiem, że mieliśmy w tym roku Euro piłkarzy, wiem, że będą mistrzostwa Europy siatkarzy. Mam nadzieję, że zdobędą złoto, ale myślę, że to lekkoatletyka zasługuje, by wreszcie docenić ją za całokształt.

Pan chciał docenić w Tokio swojego kolegę i pierwszy raz był przed swym startem na igrzyskach na trybunach, wspierał Piotra Małachowskiego.

- Tak. Do tej pory nie zdarzyło mi się przed tak ważnymi zawodami pojechać na stadion i stamtąd dopingować kolegów. Do tej pory wolałem to robić sprzed telewizora. To był jednak pomysł trenera, żeby nie siedzieć w pokoju dwa dni przed eliminacjami i pojechać rano na stadion. Tym bardziej że start Piotrka wypadał w godzinach porannych, w których my też mieliśmy mieć eliminacje. Potraktowaliśmy to jako część naszych przygotowań, potem był też trening. Zresztą całe dwa tygodnie w Japonii wstawaliśmy przed 7.00 rano, żeby się przyzwyczaić. W dniu eliminacji musiałem wstać o 5.40, więc nie była to komfortowa pora.

Główny cel na najbliższe lata to olimpijski Paryż?

- Moim głównym celem jest obrona tytułu mistrza świata. Na imprezie, która będzie organizowana w Stanach Zjednoczonych. Będzie to bardzo trudne. Amerykanie pokazali w tym sezonie, że potrafią być mocniej. Co prawda nie na igrzyskach, ale na pewno będzie tak w ich domu, tam wszystko będzie zrobione po nich. To my musimy wznieść się na wyżyny, pokazać, że dopóki jesteśmy na scenie, to walczymy o najlepsze miejsca na podium. Bardzo chciałbym zdobyć ten piąty tytuł mistrza świata z rzędu, a potem szósty, a potem to będzie już Paryż. Wiem, że luz, który mam w sobie od 4 sierpnia, jest niesamowity. Nie zdawałem sobie sprawy, że będzie on aż tak odczuwalny. W momencie, kiedy skończył się konkurs na igrzyskach, ta bańka, która rosła we mnie przez 9 lat, w końcu pękła. Poczułem niesamowitą ulgę.

Wiem, że marzył pan, żeby w końcu się wyspać, dobrze odpocząć. A to wcale nie będzie to w najbliższym czasie takie proste.

- Przede mną są jeszcze spotkania. Mam nadzieję, że do domu uda się nam dotrzeć w środę. Tam też są kibice, którzy chcieliby się ze mną spotkać. Jest rodzina. Potem chwile trzeba będzie jednak potrenować, ale nie już na tych maksymalnych obrotach, bo organizm jest strasznie wyeksploatowany. Trzeba będzie podtrzymać tę formę i na świeżości wystartować w Memoriale Kamili Skolimowskiej 5 września. Mam dziwne przeczucie, że to będzie dobry konkurs. Wydaje mi się, że z Wojtkiem możemy dać dobre show. To są zawody, kiedy wszystko robimy na luzie, nie ma stresu, jest dużo uśmiechu, tylko pozytywne emocje. Już kiedyś pokazałem, że można tam rzucać bardzo daleko. Pierwszy rekord Polski, pobiłem właśnie na tym memoriale. Te zawody są dla nas specjalne, zwłaszcza że Wojtek też dedykował swój medal Kamili. Coś czuje, że będziemy się ciąć.

Więcej o:
Copyright © Agora SA