"We are f... champs!". Czwarte z rzędu złoto Amerykanów. Nieoczywisty bohater

Piotr Wesołowicz
Francuzi kilka razy nastraszyli Amerykanów, ale odebrać im złota nie potrafili. Koszykarze USA wygrali w finale 87:82 i zdobyli czwarte kolejne złoto igrzysk. Kartę w historii zapisał Kevin Durant.

"We are f… champs!" – cieszyli się po ostatniej syrenie gracze USA Team. Skakali, przytulali się, machali flagami. Na twarzy Gregga Popovicha – selekcjonera, który cały turniej z posępną miną przyglądał się grze drużyny – w końcu zagościł szczery uśmiech po dobrze wykonanej robocie.

Zobacz wideo Polski boks czeka na medal olimpijski od 1992 roku. "Potrzebne są systemowe zmiany"

W finale jego zawodnicy wygrali 87:82, przeżywając tylko kilka momentów, w których mogli martwić się o wynik. Ostatni – 30 sekund przed końcem, gdy Francuzi zbliżyli się na pięć punktów, ale nie umieli trafić w kluczowych momentach.  

Nie Dream, ale na pewno Team

Przez większość meczu to Amerykanie prowadzili, choć długo – to dla nich w Tokio było normą – nie mogli odnaleźć rytmu. Zaczęli słabo, przegrywali 4:10 czy 6:12. Spudłowali pierwszych osiem prób za trzy. Ale gdy już wrzucili wyższy bieg, znów okazali się nie do zatrzymania.

To dla nich czwarte kolejne złoto igrzysk – po zwycięstwach w Pekinie, Londynie oraz Rio.

Przed turniejem w Tokio byli w niewdzięcznej pozycji. Z jednej strony ich nadchodzący triumf był traktowany nie jako sukces, ale coś oczywistego, Amerykanie mieli tylko odbębnić swoją robotę i wrócić ze złotem.

Z drugiej – przyjechali bez największych gwiazd, po dwóch sparingowych porażkach (wcześniej było to nie do pomyślenia), zmęczeni długim, nietypowym sezonem NBA. Devin Booker i Khris Middleton do samolotu do Tokio wsiedli prosto z parkietu, kończąc finały kilkadziesiąt godzin przed pierwszym meczem z Francją.

Słowem: nie były to warunki do stworzenia kolejnego Dream Teamu. "To już dawno nie jest Dream, ale trwa walka o to, by był to Team" – pisaliśmy w Sport.pl tuż przed pierwszym spotkaniem w Tokio.

Amerykanie nie zawsze wyglądali tu jak drużyna, ale skala ich potencjału okazała się nieporównywalna do pozostałych ekip. Obrońcy złota z Rio nie grali ułożonej, skomplikowanej taktycznie koszykówki. Korzystali za to z talentu swoich gwiazd: grali akcje izolacyjne, jeden na jeden. To okazało się kluczem – również w finale.

Choć to nie tak, że dla Francuzów wyrwanie złota to była misja niemożliwa. Na tym turnieju trzecia drużyna świata udowodniła, że ma patent na USA Team, wygrała z nim w grupie 83:76. Z drugiej strony Amerykanie jeszcze nigdy na igrzyskach nie przegrali z tą samą drużyną dwa razy.

W pierwszej połowie finału Francuzi zaliczyli aż 10 strat – na tym poziomie to statystyka niemal dyskwalifikująca – ale na finiszu połowy i tak doskoczyli do Amerykanów na pięć punktów. Trójkę trafił lider Nando De Colo, przewagę wzrostu pod koszem wykorzystywał potężny Rudy Gobert.

Z drugiej jednak strony grali zbyt zachowawczo, staroświecko. Długo konstruowali akcje, kozłowali w nieskończoność. Dla kochających szybką grę fanów NBA to mogła być mordęga. Choć może taki pomysł miał selekcjoner Vincent Collet?

Durant - najlepszy na świecie

Jego zawodnicy – choć po końcowej syrenie płakali – osiągnęli w Tokio wielki sukces. Wygrali w grupie z Amerykanami, w półfinale ze Słowenią stoczyli jeden z największych bojów w historii igrzysk i wygrali jednym punktem. Potknęli się dopiero w finale.

A gdyby szukać jednej przyczyny, z powodu której przegrali, byłby nią – z pewnością – Kevin Durant.

Amerykańskie media przekonują, że to dziś najlepszy gracz na planecie. A tego lata dokonał zdecydowanie więcej, niż zdobywając dwa mistrzowskie pierścienie z Golden State Warriors.

Wówczas, jak przekonują, Durant przyłożył rękę do tego, co i tak by się wydarzyło, z nim czy bez niego w składzie. W Tokio zaś to on był niekwestionowanym liderem. Nie tylko poprowadził do triumfu drużynę bez jej największych potencjalnych gwiazd – LeBrona Jamesa, Kawhiego Leonarda, czy Stephena Curry’ego. Przede wszystkim dokonał tego w erze, w której europejskie drużyny nie gonią już Amerykanów, tylko to one posiadają w swoich składach największe gwiazdy: także ligi NBA.

Nie mówiąc już o tym, że gracz Brooklyn Nets (dzień przed finałem zdecydował się przedłużyć umowę o cztery lata, wartą 198 mld dol.) został w trakcie igrzysk najlepszym strzelcem w historii Teamu USA, wyprzedzając Carmelo Anthony’ego. Przed starciem z Francją uzbierał 406 punktów.

Po dwóch pierwszych słabszych meczach – na otwarcie z Francją zawiódł, zdobył 10 punktów, z Iranem nie musiał się wysilać i miał taką samą zdobycz – wziął na barki ciężar, jaki dźwigała cała amerykańska kadra. 23, 29 i 23 punkty w trzech kolejnych spotkaniach dały Amerykanom finał.

A kolejne 29 – złoto. Trzecie olimpijskie w karierze 32-letniego Duranta. I być może nie ostatnie.

Ceremonia wręczenia medali dopiero po meczu o trzecie miejsce. O 13 Słowenia zagra z Australią.

Więcej o:
Copyright © Agora SA