Anita Włodarczyk szczerze: Wielu myślało, że to mój koniec. Spadłam na samo dno

Dwie operacje, rozstanie z trenerem, dwa zamknięcia w Katarze, tylko 16 dni w domu od początku rok - Anita Włodarczyk opowiada, jaką cenę zapłaciła za trzecie w karierze olimpijskie złoto. I zapowiada, że w 2024 roku w Paryżu będzie chciała wywalczyć czwarte.

Czterokrotna mistrzyni świata i czterokrotna mistrzyni Europy w rzucie młotem na igrzyskach w Tokio wywalczyła trzecie w karierze olimpijskie złoto. Dzień później spotkała się w wiosce olimpijskiej z grupą polskich dziennikarzy i opowiedziała nam, jaką drogą pokonała do tego sukcesu.

Zobacz wideo Nowicki zdobył złoto i wyszedł z cienia Fajdka. "To był dla niego konkurs-marzenie"

Masz trzy złote medale olimpijskie. Zdajesz sobie sprawę z tego, że będziesz legendą polskiego sportu?

Anita Włodarczyk: - Do mnie jeszcze nie dociera co zrobiłam. Analizuję wszystkie swoje sukcesy, ale myślę, że docenię to, kiedy skończę karierę. Teraz patrzę na kolejny złoty medal tak, że jest już historią. Chociaż bardzo miło jest dostawać gratulacje. Na przykład znajomi nazwali mnie Cesarzową. Przeżywam to wszystko. Po konkursie położyłam się dopiero o czwartej rano, długo nie mogłam zasnąć i w końcu spałam tylko 50 minut, bo trzeba było wstać, żeby jechać na dekorację.

Mówiłaś już na gorąco, że to złoto wymagało od Ciebie największych starań. Przedstawisz nam swoją drogę do niego?

- Było zdecydowanie najtrudniej! Przez ostatnie trzy lata zrobiłam coś niesamowitego. W 2018 roku zdobyłam złoto mistrzostw Europy, a później doznałam kontuzji i spadłam na samo dno. Nie było problemu, żeby opuścić mistrzostwa świata w Katarze. Pamiętam, jak w gabinecie doktora Śmigielskiego siedzieliśmy we troje: on, ja i trener. Doktor powiedział, że trzeba zrobić operację. Nie było płaczu, żadnego rozczulania się. Zrobiliśmy to, bo wiedziałam, że inaczej nie mogłabym już daleko rzucać. Po siedmiu miesiącach rehabilitacji wróciłam i wtedy się okazało, że potrzebny jest drugi zabieg. To był marzec 2020 roku. Cały czas miałam w sobie wiarę, że zdążę się przygotować do igrzysk, ale wiele osób mnie skreśliło. Najbliżsi, czyli rodzina i przyjaciele - w sumie kilkanaście osób - wierzyli. Reszta już nie. Zwłaszcza że doszło do tego rozstanie z trenerem, który mnie zostawił. Naprawdę wiele osób myślało, że to już mój koniec. A ja cały czas wiedziałam, że będzie dobrze. I gdy dwa tygodnie po zabiegu usłyszałam, że igrzyska zostają przełożone o rok, to jako jedna na pewno z niewielu się z tego ucieszyłam.

Wtedy już wiedziałaś, że zdążysz z formą?

- Gdybym miała pięć miesięcy na przygotowania, to byłaby niewiadoma czy dam radę. Psychicznie by mnie to dużo kosztowało. Dostałam prezent, drugie życie. Wiedziałam, że to wykorzystam. Od listopada ubiegłego roku z nowym trenerem zaczęliśmy przygotowania. Trudne, bo przeżyliśmy choćby dwie kwarantanny hotelowe. Ale nic mnie nie przerażało, ja wiedziałam, że wrócę. Ten medal smakuje najlepiej, bo pokazałam, że od dna można się odbić i wrócić na szczyt. I to w krótkim czasie. W dziewięć miesięcy.

Twoim hasłem na tych igrzyskach stało się to zabawne "Daj spokój!", które miało brzmieć "Do boju!" - spokoju sobie jeszcze nie dajesz? Nie kończysz kariery?

- To hasło już na pewno ze mną zostanie. Ale kariery jeszcze nie kończę. W przyszłym roku są MŚ w USA, a do igrzysk w Paryżu zostały tylko trzy lata. Czas biegnie bardzo szybko, jeśli zdrowie pozwoli, to będę chciała dotrwać. 

Opowiesz o tych kwarantannach? Ile czasu, gdzie i w jakich warunkach musiałaś wytrzymać w zamknięciu?

- Musieliśmy opóźnić przygotowania przez to, że zaczęłam pracować z trenerem Ivicą Jakeliciem. Trener pracuje w Aspire Academy w Dausze i był wtedy taki okres, że przez pandemię, przez dużą liczbę zakażeń, czekaliśmy sześć tygodni na wizę, żebym mogła wjechać do Kataru. Tu wielki ukłon dla Aspire Academy, która przyspieszyła procedurę przyznania mi wizy. Aspire Academy jest w Katarze traktowana jak policja i wojsko. Gdybyśmy sami wystąpili o wizę, to na pewno bym jej nie dostała, nie mogłabym wjechać do Kataru, bo był zamknięty.

Przez sześć tygodni byłam spakowana i czekałam na dzień, kiedy wizę otrzymam. Dostałam ją 17 listopada, a 19 listopada z fizjoterapeutą wsiedliśmy do samolotu. Wiedzieliśmy, że przez pierwszy tydzień będziemy musieli przejść obowiązkową kwarantannę hotelową. Trener dostarczył mi sprzęt potrzebny do trenowania. Dziwne uczucie - siedem dni w zamknięciu, bez świeżego powietrza. Wyszliśmy na wolność po siedmiu dniach, trenowałam i miałam wrócić do Polski na Boże Narodzenie, ale plany trzeba było zmienić. W styczniu miałam planowane zgrupowanie w RPA, jednak przez pandemię nie mogliśmy tam lecieć. Dlatego w końcu zostaliśmy w Katarze aż do 9 lutego. Nie byłam na to gotowa. Ale cel był jeden - Tokio. Wszystko trzeba było podporządkować. W lutym wróciłam w końcu na siedem dni do Warszawy i pojechałam na kolejne zgrupowanie do Turcji. Stamtąd znów polecieliśmy do Kataru i znów była obowiązkowa kwarantanna.

Czyli dwie obie kwarantanny miałaś w Dausze. Druga też była tak ostra?

- Wtedy tylko poprosiłam Polski Związek Lekkiej Atletyki o zarezerwowanie mi hotelu, w którym będę mogła otworzyć okno. Duże podziękowania należą się ludziom z obu tych hoteli za to, że pozwolili wnieść dla mnie ciężary. Gdyby nie było na to zgody, to nie mogłabym trenować. A tydzień bez treningu to w sporcie wyczynowym bardzo dużo.

Czy te ciężary były tak duże, że mogłabyś nimi przebić podłogę w hotelu?

- Nie rzucałam nimi. Miałam gryf i talerze. Poza tym biegałam po dwóch pokojach. A dokładnie po pokoju i sypialni. To była moja rozgrzewka. To był czas inwencji twórczej. Do treningu wykorzystywałam stół, krzesła, sofy - wszystko, co miałam. Na drugim zgrupowaniu miałam już rower stacjonarny i dwa razy dziennie na nim śmigałam. Poza treningami czytałam. Mnóstwo książek pochłonęłam. Nadrobiłam czytanie, a ja kocham czytać. Oj, jest co wspominać. Wszystko w ostatnich trzech latach było u mnie postawione na głowie. Ale było warto! Od początku roku do igrzysk w Warszawie byłam tylko przez 16 dni. Nigdy tak mało czasu nie spędziłam w domu. Ale to wszystko jest nieważne. Ważny był jeden cel - Tokio. Kombinowaliśmy, żeby nie wybiło mnie z rytmu to wszystko, co po drodze przeszkadzało. No i nie wybiło.

Twój trener twierdzi, że nikt nie pracuje tak ciężko jak Ty. Jak więc pracujesz?

- Od zawsze wiem, że bez ciężkiej pracy nie będzie sukcesów. W ostatnim roku kilka ćwiczeń w moich przygotowaniach zmieniliśmy. Pod kątem zdrowotnym. Trener dodał mi kilka ćwiczeń wzmacniających, żebym nie miała problemów z kręgosłupem. Całe dziewięć miesięcy przepracowałam bez bólu. A rzutów oddawałam podobnie jak w poprzednich latach - 20 dziennie tuż przed igrzyskami, a w styczniu, lutym i marcu po 40-50 rzutów na treningu. To jest ciężka praca. I jest połączona z wiarą, że będzie dobrze.

Więcej o:
Copyright © Agora SA