- Mam tylko jeden mecz, przy którym nie myślę o niczym poza zwycięstwem. To ćwierćfinał igrzysk olimpijskich. Mecz, który musimy wygrać. Wszystko inne to przygotowanie do tego jednego spotkania - powtarza od kilku miesięcy Vital Heynen. Trener polskich siatkarzy zdaje sobie sprawę, ile może ugrać wtorkowym zwycięstwem z Francją, ale także jak wielka presja ciąży na zespole, który od 17 lat przegrywa mecze decydujące o wejściu do strefy medalowej igrzysk. Oczekiwania rosną, Polacy stają się siatkarskim mocarstwem, a ćwierćfinał wciąż jest ścianą nie do przebicia.
O rzekomej klątwie mówimy od 2004 roku. Na igrzyskach w Atenach Polacy w grupie pokonali Serbię i Czarnogórę, a także Tunezję i Argentynę. Przegrali za to z gospodarzami igrzysk i Francją. W ćwierćfinale czekał jednak przeciwnik, z którym wtedy Polacy nie mogli się równać. Brazylia ograła ich do 22, na przewagi do 25 i do 18, pozbawiając szans walki o medale.
Trzeba sobie uświadomić, że wtedy polska siatkówka była jeszcze przed nazywanym "fundamentalnym sukcesem" wicemistrzostwem świata z 2006 roku. Wyjście z grupy na igrzyskach w Atenach można nazwać przedwczesnym błyskiem, który mógł dawać nadzieję na przyszłość. Porażka z mocną Brazylią była rozczarowująca jak każda, ale jednocześnie nie pozostawiała odczucia zawodu.
- Dużo rzeczy nam w tym meczu pouciekało i nie wyszło. Po meczu była złość i rozgoryczenie, ale nie pamiętam nerwów, czy, żeby coś latało w szatni. To było raczej poczucie tego, że coś straciliśmy - wspominał Dawid Murek, który grał w tamtej reprezentacji.
Cztery lata później w Pekinie sytuacja była już inna. Polacy przystępowali do igrzysk jako wicemistrzowie świata i mieli chęć udowodnić wszystkim, że mogą nawet sięgnąć po złoto. W grupie przegrali tylko z Brazylią, a pokonali choćby Rosję po tie-breaku. Wiedzieli, że są silni. Ale awans do półfinału zabrał przegrany 2:3 (19:25, 22:25, 25:18, 28:26, 15:17) bój z Włochami. I polscy siatkarze znów skończyli turniej olimpijski po dziesięciu dniach.
- Byliśmy blisko i mieliśmy możliwość pokonać Włochów. Wystarczyło jednak kilka niefortunnych akcji i odpadliśmy - mówi przyjmujący tamtej kadry Krzysztof Gierczyński. - Dla nas to był dramat sportowy. Wielu zawodników ze mną, Mariuszem Wlazłym, czy nawet Krzyśkiem Ignaczakiem straciło jedyną lub po prostu największą szansę na medal olimpijski w życiu. 10-12 lat jeździli na zgrupowania kadry, byli w swojej najlepszej formie, a i tak skończyli na ćwierćfinale - dodał.
To właśnie wtedy Polacy byli najbliżej strefy medalowej, bo wygrany tie-break dałby im awans do półfinału. W pozostałych przypadkach byli pokonywani wyżej. Tu grali z Włochami na przewagi i do awansu zabrakło naprawdę niewiele. - Wciąż wracam do tego meczu. I zastanawiam się: czy na pewno każdy był do niego przygotowany najlepiej, jak mógł? Czy mogliśmy zrobić coś więcej? Może właśnie to mściło się w kluczowych momentach meczu? Mam wątpliwości - ocenia Gierczyński.
I dodaje, że ma na myśli konkretnych zawodników, ale nazwisk nie poda. - W szatni nikt sobie do gardeł nie skakał. Tam była cisza, smutek i niedowierzanie. Takie analizy przychodzą z czasem. I gdy słyszę, jak wielu zawodników mówi o tym meczu, to uczucie, że nie wszyscy dali z siebie wtedy wszystko wraca - mówił.
Londyn i 2012 rok są równie bolesną historią. Kadra prowadzona najpierw przez Daniela Castellaniego, a potem przez Andreę Anastasiego w ciągu czterech lat od klęski w Pekinie zdążyła zdobyć dwa medale mistrzostw Europy - złoto i brąz. Tuż przed igrzyskami wygrała Ligę Światową, ale w Londynie pomimo wygranej 3:1 z faworyzowanymi Włochami, nie potrafiła ograć w grupie Bułgarii, a także Australii.
Wstydliwa była zwłaszcza ta druga porażka. Wynik 1:3 sprawił, że w ćwierćfinale Polacy trafili na Rosjan, a prowadzeni przez Władimira Aleknę zawodnicy byli w świetnej dyspozycji. Zdominowali Polaków, wygrali 3:0 (25:17, 25:23, 25:21) i wysłali kadrę Anastasiego do domu. - W Londynie przytrafiła nam się ta Australia, ale uogólniając, my graliśmy słabo. Popełniliśmy gdzieś błąd w przygotowaniach. Nie daliśmy rady psychicznie, ani fizycznie. Porażka z Australią była tylko wypadkową - mówi Michał Możdżonek, który był kapitanem tamtego zespołu.
- Odpadnięcie w ćwierćfinale zawsze oznacza albo słabszą dyspozycję dnia, albo fakt, że zespół nie zasługiwał, żeby grać dalej. W Londynie byliśmy słabszym zespołem. Trzeba pamiętać, że to jest jeden mecz. Dla przegranych nie ma nic. Jedzie się do domu, a z tyłu głowy ma się to, jak blisko było strefy medalowej i cały ten okres przygotowań, który nas tutaj doprowadził. W takim meczu każdy punkt trochę więcej waży - opisywał Michał Winiarski w "Sekcji Olimpijskiej".
Najświeższa rana to ta z igrzysk w Rio. Polacy wygrali w grupie cztery z pięciu meczów, przegrali tylko z Rosją i to po pięciu setach. W ćwierćfinale czekali jednak Amerykanie, którzy okazali się rywalem nie do przejścia. Trzy sety wygrane przez USA do 23, 22 i 20 doprowadziły do czwartego z rzędu odpadnięcia z turnieju olimpijskiego bez walki o medale.
- Serwowali bardzo agresywnie i tym w zasadzie nas załatwili. Mieliśmy dobrze przygotowany i pewny siebie zespół, ale nie mogliśmy sobie poradzić z Amerykanami. Nie potrafiliśmy zagrać z nimi na ich poziomie. Siatkówka, którą grali, była dla nas niezwykle trudna i nie daliśmy rady wznieść się ponad nich. Byli silniejsi, mogę to przyznać - mówi ówczesny trener polskiej kadry, Stephane Antiga.
- W szatni było nam ciężko, byliśmy smutni, a jednocześnie wściekli, to jasne - dodaje szkoleniowiec. - To był koniec marzeń, dla mnie przede wszystkim koniec pracy z kadrą i wspaniałej przygody z ludźmi, których poznałem i którzy mnie wspierali.
- Rozmawiałem z zawodnikami, oglądałem ten mecz kilka razy, bo chciałem wiedzieć, czy na pewno byliśmy gotowi taktycznie. To normalne dla trenera, także po takiej porażce. Dla mnie dziwnym uczuciem było samo to, że czułem, jakbym chciał grać dalej. Nie miałem w głowie, że po porażce w ćwierćfinale będzie wielkie nic. Pojawiła się pustka. Pakujesz się, a chciałeś więcej. I musisz zaakceptować swoje złe emocje. To z tobą zostaje - tłumaczył Antiga.
Co zrobić, żeby gorycz porażki nie pojawiła się po raz piąty? - Wasi zawodnicy to wiedzą. Mają świadomość tego, co muszą zrobić, żeby dobrze wypaść w tym meczu. Nie muszą się przejmować żadnymi klątwami, czy przeszłością, bo to dobre dla statystyk i mediów. W Polsce grają doświadczeni zawodnicy i pamiętają, co dzieje się w kluczowych meczach. Nie chcę im dodawać presji, ale myślę, że to też mają w głowach: muszą zagrać, jakby to był finał. To będzie trudny mecz, ale jeśli będą agresywni i będą pamiętali o wszystkich założeniach, to im się uda - zapewnił Antiga.
- Myślę, że u zawodników będziemy widzieli, który zespół jest gotowy, żeby przejść do strefy medalowej. Decydować może choćby przygotowanie fizyczne, a Francuzi mają dużo w nogach. Mieli też sporo presji, bo musieli czekać na to, czy awansują do ćwierćfinału. My mieliśmy ciężkie spotkanie z Iranem i mimo porażki ten zespół się odbudował. Z Kanadą graliśmy już perfekcyjnie. 80-90 procent gry takiej, jaką prezentowaliśmy, wtedy wystarczyłby na reprezentację Francji. Każdy zawodnik naszej kadry jest już gotowy na to wyzwanie. To łatwo się mówi, ale chciałbym, żeby podeszli do tego spotkania na luzie. Tak gra się ważne spotkania najlepiej. Gdyby zapomnieli, że jest to ćwierćfinał byłoby najlepiej, choć wiem, że jest to prawie niemożliwe. Kto złapie pierwszy ten luz i swoją grę, ten powinien zwyciężyć - ocenia Michał Winiarski.
Każdemu z zawodników, którzy grali w przegranych ćwierćfinałach środa może przynieść ulgę. Skończą się pytania o klątwę, wspominanie porażek, a pojawi duma, radość i typowanie, czy Polacy zdobędą mistrzostwo olimpijskie po raz drugi w historii. Mecz z Francją ma się rozpocząć o godzinie 14:30 czasu polskiego. Relacja na żywo na Sport.pl i w aplikacji mobilnej Sport.pl LIVE.