Co za dziewczyna! Kowalczuk kopie prawie jak Chuck Norris, ale medal wciąż nie dla nas

Łukasz Jachimiak
Co za dziewczyna! Aleksandra Kowalczuk przedstawiła się kibicom kopem z półobrotu! Dziesięć dni temu przez covidowe zamieszanie nie wsiadła do samolotu i nie poleciała z Warszawy do Tokio. Wtedy Japonię zrobiła sobie w domu i gdy dostała zgodę na podróż, już była w części zaaklimatyzowana. Na igrzyskach była blisko medalu. Przegrała walkę o brąz w taekwondo w kategorii powyżej 67 kg.

Kowalczuk dała nam chyba najwięcej radości ze wszystkich startujących dotąd w Tokio Polaków. A gdyby nie pandemia, kibice nie mieliby szansy jej poznać. Igrzyska nie zostałyby bowiem przesunięte z roku 2020 na 2021. Rok temu o tej porze mistrzyni Europy z 2018 roku dochodziła do siebie po zerwaniu więzadeł krzyżowych.

Zobacz wideo Niehumanitarne warunki na IO w Tokio. "Organizatorzy powinni to zmienić"

Niewiele brakowało, a i przełożenie igrzysk nic by Oli nie dało. Dziesięć dni temu przez covidowe zamieszanie musiała wszystko na nowo poukładać sobie w głowie. Bo pozytywny wynik testu tuż przed wylotem do Tokio wstrząsnął nią bardziej niż wszystkie ciosy, jakie w karierze przyjęła od rywalek.

Pięć testów i cztery dni opóźnienia

To było tak: bilet na samolot z Warszawy do Tokio Ola miała na 17 lipca. Miała wsiąść na pokład razem z trenerem Waldemarem Łakomym i z Patrycją Adamkiewicz, koleżanką, która zakwalifikowała się na igrzyska w niższej kategorii wagowej.

Niestety, 16 lipca Kowalczuk dowiedziała się, że jej test na covid ma pozytywny wynik. Przed podróżą do Tokio każdy uczestnik igrzysk musiał przejść dwa testy - na 96 i na 72 h przed wylotem. Pierwsze badanie naszej taekwondzistki dało rezultat negatywny. Drugie, chcąc do końca szukać szansy wyjazdu, trzeba było powtórzyć. Trener i koleżanka nie mogli czekać - polecieli na igrzyska 17 lipca. A Kowalczuk czekać musiała i po jeszcze dwóch negatywnych testach (w sumie przeszła ich przed igrzyskami aż pięć) wyleciała z Warszawy dopiero 21 lipca.

- Pewnie, że było mi trudno. Czekając aż sprawa się wyjaśni ciągle myślałam, że może mnie nie być na wymarzonych igrzyskach. Miałam kompletnie zmarnowane dwie noce i jeden dzień - mówi nam Kowalczuk. - Ale nie sądzę, żeby to jakoś na mnie wpłynęło - zaskakuje.

Ola postanawia się cieszyć. I kopać, ile fabryka dała

Największa na razie polska niespodzianka igrzysk opowiada, że w krytycznym momencie po prostu wszystko sobie przewartościowała. - Z psychiką wszystko się poukładało, gdy po zamieszaniu postanowiłam, że teraz będę się maksymalnie cieszyła chwilą. Tym, że jednak jestem w Tokio, a naprawdę mogło mnie tu nie być - mówi.

Nieobecność 24-latki z Olsztyna na pewno ucieszyłaby jej rywalki. Ola w nogach ma pewnie moc Roberto Carlosa, który straszył bramkarzy bombami z rzutów wolnych.

Słysząc takie porównanie Ola się śmieje. - To prawda, że w mojej kategorii (powyżej 67 kg) trzeba już mieć konkretną moc w nogach - przyznaje. - Punkty zaliczają się tylko po odpowiednio silnych trafieniach. W niższych wagach aparatura elektroniczna jest tak ustawiona, żeby wychwytywała słabsze kopnięcia, a u nas już trzeba przyłożyć - tłumaczy.

Nieco upraszczając: w taekwondo chodzi o to, żeby efektownie technicznie (im bardziej, tym wyższa punktacja) i z odpowiednią mocą atakować te części ciała, na których rywal czy rywalka ma kamizelkę oraz ochraniacz na głowie. Kamizelka i rodzaj kasku mają czujniki takie same, jakie zawodniczki noszą na stopach i dłoniach. Zetknięcie się czy raczej zderzenie czujników daje punkty.

"To byłaby piękna meta mojego rollercoastera"

- Jestem silna. Jestem jedną z cięższych zawodniczek - mówi nam bez fałszywej skromności Ola. - Może nie jestem najszybsza, ale nie szkodzi. Za to siłę wykorzystuję do przepychania i ustawiania sobie przeciwniczek.

A jak już sobie Ola rywalkę ustawi, to kopie jak Chuck Norris. W Tokio nie dała rady tylko mistrzyni olimpijskiej z Londynu, Milicy Mandić i trzykrotnej mistrzyni świata Biance Walkden. Z Serbką przegrała 4:11 w ćwierćfinale. Później przez repasaż doszła do walki o brąz. I tu uległa Brytyjce 3:7.

Walkden pięć lat temu na igrzyskach w Rio miała brąz i teraz ma kolejny. A Kowalczuk ma ogromny niedosyt.

- Medal to by była piękna meta tego mojego pędzącego rollercoastera - mówiła nam w trakcie turnieju, zbliżając się do marzenia. Po przegranej walce z Walkden duża grupa polskich dziennikarzy czekała na Olę bardzo długo. Jedna z japońskich wolontariuszek przyszła nawet nam powiedzieć, że zawodniczka nie może dojść do siebie.

Kowalczuk nie ma medalu, ale ma nasz szacunek. Na coraz bardziej rozczarowujących dla Polski igrzyskach ona na pewno nie zawiodła. Panie i Panowie z olimpijskiej kadry, bierzcie przykład.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.