Źle się zaczęło, źle się skończyło. To nie był dobry turniej Polaków. Ogromne nerwy przeżywali nie tylko widzowie przed telewizorami, ale także koszykarze – widać to było po ich reakcjach, wypowiedziach, już od pierwszej porażki z Łotwą.
Był to też turniej nierówny – Polacy w trakcie jednego meczu potrafili zagrać zespołowo i efektownie, ale potrafili też gubić się pod presją, koncentrować się na indywidualnych akcjach. A w uproszczeniu można powiedzieć, że przegrali turniej przez zawalone końcówki.
Ostatecznie odpadliśmy, bo zabrakło nam czterech rzuconych punktów więcej. W małej tabeli drużyn z bilansem 2-5 najwięcej zdobyli ich Japończycy (123). Biało-czerwoni mieli ich 120, a Chińczycy 119.
Ale to nie zgubionych punktów powinniśmy szukać, a zwycięstw! Wyraźnie przegraliśmy z mocnymi Serbią i Łotwą, ale trzy pozostałe porażki przyszły po zawalonych przez Polaków końcówkach.
Spójrzmy:
- z Chinami prowadziliśmy 19:15 na 2.19 minuty przed końcem i zamiast spokojnie dobić rywali rzutami za jeden punktów, chcieliśmy wygrać efektownie, rzutem za dwa. Spudłowaliśmy sześć, a Chińczycy zdobyli sześć punktów i wygrali 21:19;
- w wyrównanym meczu z Holandią trzykrotnie w ostatniej minucie mieliśmy punkt przewagi, ale ostatecznie to Polacy musieli walczyć o doprowadzenie do dogrywki. To się udało, ale w niej nie oddaliśmy nawet rzutu – dodatkowe granie zapamiętamy ze względu na błąd Przemysława Zamojskiego, który wyrzucił piłkę w aut;
- z Belgią prowadziliśmy 14:11 na 2.22 minuty przed końcem i znów, tak jak z Chinami, kompletnie się zablokowaliśmy. Rywale zakończyli spotkanie zrywem 5:0, a decydujący rzut z daleka trafili mając niespełna sekundę. Mieli szczęście? Owszem, mieli. Ale to my pozwoliliśmy na to, by im sprzyjało.
Do tych porażek dodajmy jeszcze przykład zawalonej końcówki z Japonią, kiedy na 2.36 minuty przed ostatnią syreną wygrywaliśmy 18:12. Tamto spotkanie ostatecznie wygraliśmy po dogrywce 20:19, ale umówmy się – końcówka była fatalna.
Na pytanie o to, czego w końcówkach zabrakło, koszykarze reprezentacji będą odpowiadać w najbliższych dniach. Ale skoro sytuacja się powtarzała, to pewne rzeczy stały się oczywiste – Polacy tracili siły, gubili koncentrację, byli zbyt pewni siebie, podejmowali złe decyzje rzutowe, pudłowali.
Która z tych przyczyn była najważniejsza – trudno określić, jedno wynikało z drugiego. Gorsza skuteczność i złe decyzje rzutowe to efekt zmęczenia, indywidualna gra może wynikać z rozluźnienia i zbyt dużej pewności siebie. A dwie, trzy nieudane akcje zmieniają dynamikę i pewność zamieniają w strach. W tak szybkiej grze jak koszykówka 3x3 nie można zmienić tempa meczu, spowolnić akcji, tu cios leci za ciosem. Jak zgubisz dobry rytm, to przejmie go rywal i niełatwo to odwrócić. Tym bardziej, jeśli kończy się czas.
Na koniec wspomnijmy też o zwykłym szczęściu. Nie wszystkie rzuty w końcówkach były złe, niektóre piłki wykręcały się z obręczy. Akcje "50 na 50", pojedyncze zbicia piłki – czasem brakowało właśnie takiego udanego zagrania, by utrzymać prowadzenie i wygrać. Powtórzmy: koszykówka 3x3 to szalenie szybka gra, przypadkowość i szczęście też grają swoje role.
Nie można jednak napisać, że Polacy odpadli z igrzysk, bo mieli pecha. Odpadli, bo przegrali kilka wygranych spotkań. Nie potrafili utrzymać prowadzenia i dokończyć dzieła.
Polacy z boiska w Tokio ledwo co zeszli, o tym, co dalej, przyjdzie jeszcze czas rozmawiać. Jedno jest jednak pewne: to koniec drużyny w jej obecnym kształcie.
Za trzy lata w Paryżu – o ile uda się Polakom na igrzyska awansować – to będzie inny zespół. Choć w 3x3 wygląda to inaczej w klasycznej koszykówce, gra w niej więcej weteranów, to trudno wyobrażać sobie, by o sile kadry decydowali wówczas Michael Hicks (będzie miał 41 lat), Paweł Pawłowski (42), czy Przemysław Zamojski (38).
I choć we wtorkowy poranek, tuż po bolesnej porażce z Belgią, brzmi to jak ponury żart, to dopiero początek. Kadra Polski - wciąż trzecia drużyna świata! - w Tokio przetarła szlak. Choć była to podróż wyjątkowo bolesna - i dla tej wyprawy, i dla jej widzów.