Panika przed igrzyskami. Spełnia się czarny scenariusz. Japończycy już są przegrani

Władze Japonii i organizatorzy igrzysk stoją pod ścianą. Na kilka dni przed startem imprezy okazało się, że spełnia się czarny scenariusz. Coraz więcej sportowców jest zakażonych koronawirusem i nie wiadomo, czy wszystko uda się opanować. W Japonii igrzysk nie chce prawie nikt, łącznie ze sponsorami. Teraz przed oficjelami trudny wybór - iść naprzód nie zważając na opinię publiczną, czy ugiąć się i zacząć wypłacać gigantyczne odszkodowania.

Igrzyska olimpijskie jeszcze się nie zaczęły, a w Tokio już istnieje poważny problem z koronawirusem. 71 osób ma pozytywny wynik testu i kwestią czasu jest zapewne to, że będzie ich przybywać. - Bańka już pękła. Najbardziej obawiam się o to, że będziemy mieć do czynienia z grupami zakażeń w wiosce - powiedział Kenji Shibuya, były dyrektor instytutu zdrowia na King's College w Londynie. Niewykluczone, że spełnia się czarny scenariusz dla Japończyków. Tego obawiali się najbardziej – wzrostu liczby zakażeń po tym, jak tysiące sportowców, trenerów, dziennikarzy i oficjeli przyjadą do Tokio.

Zobacz wideo Ile medali przywiozą Polacy z igrzysk olimpijskich w Tokio?

Igrzyska męczą wszystkich

To dlatego według badań opinii publicznej z maja aż 70 proc. Japończyków domagało się odwołania albo przynajmniej przełożenia imprezy. Z ankiety przeprowadzonej kilka dni temu przez "Kyodo News" wynika, że ten odsetek wynosi aż 87 proc. Apele do władz płynęły zewsząd, nawet z nieoczywistych stron. Pod koniec maja sponsor igrzysk, druga największa gazeta w kraju, "Asahi Shimbun", wezwała premiera Japonii, Yoshihide Sugę, do odwołania zawodów. "Prosimy o spokojną i obiektywną ocenę sytuacji" – napisano w pierwszym tak mocnym apelu.

Niechęć społeczeństwa do igrzysk spowodowała, że Toyota, czyli jeden z głównych sponsorów imprezy, zdecydowała, że nie będzie emitowała reklam związanych z igrzyskami, a prezes firmy Akio Toyoda nie weźmie udziału w ceremonii otwarcia. Doszło więc do kuriozalnej sytuacji, w której sponsor igrzysk uznał, że te mogą zaszkodzić wizerunkowi firmy. 19 lipca lokalne władze otrzymały petycję podpisaną przez niemal 140 tysięcy osób, w której domagają się odwołania imprezy, argumentując, że władze nie zdołały przedstawić wiarygodnego planu, jak przeprowadzić zawody bezpiecznie. Nawet sportowcy są zmęczeni całą sytuacją. "Mam tego dość. Nie chcę iść na następne spotkanie dotyczące wirusa, chcę tylko się ścigać" - powiedział cytowany przez "Daily Mail" Adam Peaty, brytyjski pływak i złoty medalista z 2016 roku.

Władze kraju i organizatorzy przez miesiące robili wszystko, aby igrzyska się odbyły. Wprowadzano coraz dziwniejsze obostrzenia, jak na przykład zakaz dopingowania i krzyczenia na trybunach. Najpierw zakazano wjazdu kibicom zza granicy, potem uznano, że zawody odbędą się w ogóle bez publiczności. Japończycy przygotowali nawet na igrzyska olimpijskie specjalny hotel dla osób z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa. Ten hotel wzbudził potem kontrowersje, bo warunki w nim panujące przypominały raczej te z więzienia albo szpitala psychiatrycznego.

Ale kiedy sportowcy zaczęli pojawiać się w Japonii i kiedy okazało się, że koronawirusa będzie ciężko opanować, retoryka się zmieniła. We wtorek szef Komitetu Organizacyjnego Toshiro Muto został zapytany o to, czy igrzyska mogą zostać odwołane w ostatniej chwili. Co ciekawe, nie wykluczył takiej opcji. - Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się stanie z liczbą przypadków koronawirusa. Będziemy kontynuować rozmowy, jeśli ich liczba wzrośnie.

Odwołanie igrzysk może oznaczać ruinę

Władze kraju i organizatorzy są więc w bardzo trudnym położeniu. Opozycja jest wszędzie – społeczeństwo nie chce igrzysk, plan odizolowania sportowców nie działa, sponsorzy się wycofują, a sama impreza będzie dosyć przygnębiająca bez kibiców. To byłaby niewyobrażalnych rozmiarów katastrofa wizerunkowa dla całego kraju. Ale to, co może powstrzymać Japończyków od odwołania igrzysk w ostatniej chwili to oczywiście pieniądze, czy raczej "szalona korporacyjna chciwość", jak określiła to w rozmowie z "Daily Mail" jedna z protestujących.

Ile Japonia wydała na igrzyska olimpijskie? Szacunki są różne, ale mówi się o kwotach rzędu od 15 do 20 miliardów dolarów. Gospodarka już dostała kilka ciosów. Przede wszystkim brak kibiców z zagranicy oznacza brak wpływów z turystyki. Natomiast decyzja o tym, że zawody będą odbywać się w ogóle bez kibiców, spowodowała, że organizatorzy muszą teraz zwrócić kibicom pieniądze za bilety. Jak podaje "Daily Mail", to kwota ponad 800 milionów dolarów.

A co, gdyby igrzyska zostały odwołane? Teoretycznie taką decyzję może podjąć jedynie MKOl i to w ściśle określonym przypadku. W umowie między organizacją a państwem istnieje zapis, który pozwala odwołać imprezę tylko w przypadku wojny – zarówno domowej, jak i zewnętrznej. Furtką mogłaby być Karta Olimpijska, w której widnieje zapis o obowiązku zagwarantowania "zdrowia zawodników" i "promowania bezpiecznego sportu". Oczywiście, Japończycy mogą powiedzieć "nie zrobimy tego", ale to wiąże się z poważnymi konsekwencjami – przede wszystkim będzie trzeba wypłacić ogromne odszkodowania.

Japońskie firmy zainwestowały w igrzyska 3 miliardy dolarów. Można się spodziewać, że będą domagać się odszkodowania, skoro impreza miałaby się nie odbyć. Wycofanie się z igrzysk to utrata pieniędzy z praw telewizyjnych. MKOl spodziewał się niemal 3 miliardów dolarów z tego tytułu – to około 73 proc. dochodów organizacji. Ta z pewnością zwróci się do państwa o zrekompensowanie tych strat. Pieniądze należałyby się też wszelkim komitetom olimpijskim na całym świecie – według "Daily Mail" to na Japonię spadłby obowiązek wypłacenia ponad 800 milionów dolarów. Te pieniądze są niezbędne związkom do funkcjonowania. A to z pewnością nie koniec. Poszkodowanych podmiotów byłoby zapewne więcej, a żaden nie zadowoliłby się zwyczajnym pokryciem kosztów.

Japończycy już raz wygrali. Teraz przegrani są już przed startem

Organizatorzy i władze stoją pod ścianą i muszą wybrać – życie i zdrowie obywateli, czy ratowanie gospodarki. Idealnego wyjścia nie ma. Zwolennicy igrzysk przypominają imprezę z 1964 roku, która również odbyła się w Tokio. Wtedy impreza okazała się wielkim sukcesem. Japończycy zdołali zerwać z łatką państwa militarnego. Igrzyska odbyły się przecież niecałe 20 lat po II wojnie światowej, kiedy rany jeszcze nie zdążyły się zabliźnić – w zawodach nie wystartowali m.in. Chińczycy. Tokio zorganizowało imprezę z rozmachem, a tamtejsi mieszkańcy zyskali opinię niezwykle gościnnych. W 2016 roku socjolog i pisarz David Goldblatt stwierdził, że impreza z 1964 roku była "największym aktem zbiorowego przeobrażenia się w powojennej historii Japonii". Co więcej, tamte igrzyska były pierwszymi w historii transmitowanymi na żywo przez satelitę. Transmisje oglądało od 600 do 800 milionów widzów na całym świecie i prezentowały miasto i jego walory kulturowe.

Teraz rząd i organizatorzy liczą, że igrzyska znowu przyniosą długoterminowe korzyści. Ale czy nie przysłonią one aktualnych potrzeb i problemów? Japonia zmaga się z czwartą falą pandemii. Mimo tego, że kraj jest bogaty i zaawansowany technologicznie, a społeczeństwo jest dobrze zorganizowane, to odsetek w pełni zaszczepionych jest niski – wynosi zaledwie 22,5 proc. W wielu regionach Japonii, zwłaszcza w dużych miastach (w tym w Tokio), wprowadzono stan wyjątkowy. 19 lipca zanotowano ponad 2300 przypadków zachorowań, a tendencja jest wzrostowa.

Więcej o:
Copyright © Agora SA