Polscy siatkarze potrzebują pomocy

Są sami, potrzebują pomocy i na nią zasługują. Jeśli ich zignorujemy, będzie to największe marnotrawstwo w całym naszym sporcie. Staniemy się rezerwatem pielęgnującym urodę honorowych porażek.

Z oceną dokonań siatkarzy, nie tylko zresztą na igrzyskach, mamy spory kłopot, bo wobec żałosnego stanu gier drużynowych gardzić miejscem piątym/ósmym nie wypada, a ludzie pojmujący sport statystycznie lekceważenie pozycji nieopodal podium mogą odebrać wręcz jako złośliwe przekuwanie w klęskę wszystkiego, co się da. Czy zatem mamy świetnych siatkarzy? Mamy. Gdyby piłkarze regularnie ucierali nosa Brazylii, a koszykarze Litwie, kraj sławiłby ich pewnie jak Małysza.

I właśnie dlatego błogie zadowolenie z ateńskich zmagań siatkarzy byłoby nieprzyzwoite. Jeśli szanujemy i doceniamy ich talenty, musimy czuć rozżalenie, może nawet bezsilną złość. Nawiasem mówiąc, tę złość chciałbym ujrzeć na ich twarzach pięć minut po porażce z Brazylią. Refleksję, że "żegnają się z honorem" wolałbym usłyszeć za kilka dni, kiedy wściekłość minie. To ona powinna być naturalną reakcją na porażkę.

Niech nikt nie będzie sam

W środę widzieliśmy ją, gdy Grecy polegli w ćwierćfinale po porywającej pięciosetowej batalii. Kiedy przepadła ostatnia szansa, skopali wózki z piłkami. Kipieli, wściekłość ich roznosiła, nie kontrolowali odruchów, lepiej było nie wchodzić im w drogę. A przecież to oni bezsprzecznie odpadali z honorem - walczyli do ostatniej kropli potu, choć przed igrzyskami logika nie pozwalała wróżyć im epokowych triumfów.

Fundamentalny - tkwiący w głowach - problem biało-czerwonych uświadamiał już dramatyczny czwarty set. Rezerwowi Amerykanie po każdej zwycięskiej akcji wpadali z rykiem na boisko, uderzali się torsami, wzajemnie się pobudzali. Byli zjednoczeni, każdy mógł liczyć w potrzebie na drugiego, niosły ich wspólne pragnienia. Efekt? Przegrywali seta 12:19 - jak Polacy z Brazylią - i zdołali go wygrać!

Tych dwóch cech - "team spirit" i nienawiści do porażek - zawsze brakowało Polakom. Rezerwowi - nie tylko w Atenach - nie uczestniczyli w walce, byli biernymi obserwatorami. A czasem nawet nie. Piotr Gabrych przez połowę pierwszego seta z Tunezją wykonywał ćwiczenia rozciągające, stojąc plecami do parkietu!

Nie zamierzam nikomu wmawiać, że mu nie zależało, myślę, że wręcz przeciwnie, że polscy siatkarze (w każdym razie większość) starali się, jak mogli. Niestety, mogli niewiele, bo z pewnych niuansów w ogóle nie zdają sobie sprawy, choć podskórnie czują - często o tym wspominają - że nie stanowią scalonej wspólnym celem grupy. Świderski zachwyca się słowami Giby opisującego Brazylijczyków jako "rodzinę" i tłumaczy je specyficzną latynoską mentalnością. Ma rację i jej nie ma. Rzeczywiście trudno sobie wyobrazić, by Polacy zachowywali się jak Nalbert z Gibą, którzy - gdy jeden zastępuje drugiego - niemal się przytulają i szepczą sobie do ucha zaklęcia, po czym... ten pierwszy serwuje asa. Niech więc polski "team spirit" objawia się jakoś inaczej, jakkolwiek, byle nikt nie czuł - jak to ujął na jednej z konferencji Piotr Gruszka - że jest na boisku sam.

Niech wygra sport

Słowem, siatkarze potrzebują pomocy. Z ich ust najczęściej pada fraza "nie wiem", a na pytanie, dlaczego wygrywają bądź dlaczego przegrywają, reagują bezradnością. Irytują się na dziennikarzy biadających, że brakuje im lidera. "O jakiego lidera wam chodzi?", "Cóż miałby robić?", "Co ma nam mówić w chwilach kryzysu?" - pytają.

Nie rozumieją, iż nikt im a priori nie zdefiniuje wzorca zachowań duchowego przywódcy. Taki musi się narodzić w sposób naturalny, każde stado potrzebuje przewodnika, z którym podąża w chwilach zagrożenia, a obowiązkiem trenerów w sporcie jest go szukać dopóty, dopóki się nie znajdzie. Wszystkie czołowe drużyny go mają, od Grecji (Gkiourdas), przez poprzednich mistrzów olimpijskich (Nikola Grbić) po obecnych faworytów Brazylijczyków (Nalbert). Ten ostatni przyjechał do Aten kontuzjowany, na boisku pojawia się epizodycznie, ale przyjechał. Dla trenera jest ogniwem niezbędnym, bo scalającym drużynę. Kiedy przyszły złe chwile w pojedynku z Polską, wszedł na zagrywkę. Zdobył punkt. Biało-czerwoni nie wiedzą, do kogo się w takich momentach zwrócić. I nigdy nie wiedzieli. Oczywiście, czasem zwyciężali, bo ktoś miał swój dzień, na łucie szczęścia jednak nie sposób opierać medalowych marzeń.

Gdy poszukiwania lidera zawiodą, pozostaje możliwość ostatnia - trener będący autorytetem absolutnym, osobowością zdolną zapanować nad grupą, natchnąć ją, sprawić, by reagowała na polecenia automatycznie, jak karne wojsko. Czy Stanisław Gościniak spełnia te warunki? Mam wątpliwości, lecz apel o kolejną roszadę na stanowisku selekcjonera byłby pomysłem prymitywnym. Niecierpliwość stojącą za nieustannymi trenerskimi zmianami wytyka nam obok Igor Prielożny, a i bez niego wiemy, że wracanie do punktu wyjścia co półtora sezonu to praktyka niespotykana w siatkówce w żadnym zakątku globu. W dodatku dowodzi notorycznych pomyłek siatkarskiego kierownictwa - żaden wybraniec się nie sprawdza. Co robić dziś? Dwa warianty wydają się realne.

1) Awansować Prielożnego, zrównać jego pozycję z pozycją Gościniaka i postawić na model szwedzki (reprezentację piłkarzy z sukcesami prowadziło dwóch równorzędnych szkoleniowców), by zadowolić ambicje obu trenerów, a przy tym zachować ciągłość pracy. Teoretycznie istnieje jeszcze możliwość sięgnięcia po posiłki zagraniczne, ale wyklucza ją opłakana sytuacja finansowo-organizacyjna związku.

2) Odwołać Gościniaka. Zdaję sobie sprawę, że ta opcja przeczy tezie o konieczności stabilizacji trenerskiej, ale trzeba ją rozważyć dziś, na początku cyklu olimpijskiego. Nie ma sensu zwalniać selekcjonera za rok, dwa, trzy lata. Decyzje należy podejmować ostrożnie, z założeniem, iż trener - obecny lub inny - dostanie kilkuletni kredyt zaufania.

Pytanie, czy taka decyzja - głęboko przemyślana, poprzedzona może nawet publiczną debatą - jest realna? Wiadomo, że siatkarskie środowisko jest podzielone, że władze mają na głowie poważniejsze problemy niż sport, a zbliżają się wybory. Czy działaczowskie rozgrywki nie zastąpią merytorycznej dyskusji? Doświadczenie optymizmem nie napawa.

Niech króluje perfekcja

Trener Prielożny wspomniał o "rezerwach w organizacji". Nie wchodził w szczegóły, poszukajmy ich sami. Oto Krzysztof Kowalczyk, absolutnie bezcenny dla reprezentacji spec od niezbędnej we współczesnej siatkówce analizy gry rywali, haruje od siódmej rano do pierwszej w nocy, żaląc się, że doba nie liczy więcej niż 24 godziny. Można go zrozumieć, kiedy widzi się sześciu Włochów dzielących się jego obowiązkami. I problem nie tkwi w tym, że Kowalczyk czuje się przepracowany, lecz w tym, że nie wszystko zdoła zrobić w pojedynkę. Co najsmutniejsze, mógłby mieć wsparcie, jednak - jak sam opowiada - mimo ponawianych próśb pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego współpracownicy zostali w kraju. Działacze nie zgodzili się na powiększenie ekipy, choć wystarczyłoby np. okroić własną reprezentację. Ona medali nie przywiezie.

Nie twierdzę, że z lepiej funkcjonującym bankiem informacji Polacy wspieliby się na podium, dziś jednak o sukcesie w sporcie przesądzają niuanse. Jeśli rywale dysponują perfekcyjnym systemem, nawet drobne niedociągnięcie oznacza bałagan. A niedociągnięć znalazłoby się więcej, i to zarówno w męskiej, jak i w żeńskiej siatkówce. Dlaczego reprezentacja przyjechała do Aten bez kierownika drużyny, nad czym ubolewali członkowie ekipy? Może miejsca mógł ustąpić mu obecny na igrzyskach prezes Janusz Biesiada? Czy nie powinien wracać do kraju, gdy sypie się drużyna mistrzyń Europy? To sprawa tylko pozornie bez związku z igrzyskami, bo sukces "naszych złotek" został zaprzepaszczony w modelowy sposób. Teraz z ich obozu dochodzą wieści wstrząsające daleko bardziej niż usunięcie z kadry czterech zawodniczek, sprawa wymaga subtelności i trudnych decyzji, lecz musi czekać, bo najważniejsza osoba w związku kontempluje na trybunach sukcesy Otylii Jędrzejczak.

Niech króluje się siatkówka

Niestety, czynniki pozasportowe odbijają się na drużynie. Nieformalne naciski zmuszają do wystawiania podstawowego składu w Lidze Światowej, więc Michał Bąkiewicz - mimo dwóch lat spędzonych z kadrą - wciąż jest żółtodziobem. To nienormalne, że trener boi się postawić na niego (i drugiego przyjmującego Gabrycha) w meczu o wszystko zamiast na kulejącego Świderskiego i obolałego Murka. Jeśli do drużyny nie wstrzykniemy świeżej krwi, młodzi wciąż nie będą się rozwijać i w pewnym momencie trzeba będzie budować drużynę od zera.

Tymczasem siatkówka naprawdę zasługuje, by otoczyć ją specjalną troską, a nie żałować jednego statystyka więcej. Jesteśmy krajem siatkówki, tylko w tym zespołowym sporcie byliśmy mistrzami świata i mistrzami olimpijskimi (piłkarze Górskiego wywalczyli w 1972 roku mistrzostwo krajów socjalistycznych). Sam dorastałem w mieście, w którym w każdej szkole królowała siatkówka. Grali w nią i ci, co mieli 190 cm wzrostu, i ci o dwie głowy niżsi. W odstępie kilku lat samoistnie narodziły nam się dwa pokolenia najlepszych na świecie juniorów. Elita jest tuż-tuż, hale odrywają się od ziemi, telewizja transmituje mecze, sponsorzy się pchają, tylko czasem odstrasza ich przyglądający się związkowym finansom prokurator.

Różnica między miejscem szóstym i siódmym jest taka, że na igrzyskach zrezygnowano z rywalizacji o nie. My też przestańmy je kolekcjonować. Jeśli koszykarze 3,6-milionowej Litwy mogą pobić Dream Team i stale walczyć o medale, siatkarze 37-milionowej Polski mogą liczyć na coś więcej niż honorową porażkę z Brazylią. Będę się upierał - wystarczy tylko trochę bardziej chcieć, by mieć najlepszą siatkarską drużynę świata.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.