Krzysztof Kaliszewski: w poniedziałek wróciliśmy do kraju po ostatnich zagranicznych wojażach, a już w sobotę wylatujemy do Francji, do Forbach. Następnie mamy mityng w Bratysławie, a później będziemy mieć trochę dłuższą przerwę od startów. 6 czerwca meldujemy się na zgrupowaniu we Władysławowie. Ono będzie dla nas bazą do wyjazdów i na mistrzostwa Polski, i na mistrzostwa Europy, i na Memoriał Kusocińskiego, i na igrzyska, bo to tam zakończymy przygotowania do Rio. W Cetniewie będziemy do 3 sierpnia, w zasadzie można powiedzieć, że stamtąd wyruszymy do Brazylii.
- Występuję w roli kogoś, kto studzi. Tak musi być, żeby nie wywierać za dużej presji na mojej zawodniczce. Dlatego proponuję chwilę się wstrzymać z prognozami. Mamy rok olimpijski, czyli kulminację czteroletnich przygotowań wszystkich zawodniczek, nie tylko Anity. Myślę, że rywalki zaczną się pokazywać z lepszej strony. Zresztą, Amerykanka Gwen Berry już rzuciła 76,31 m, a Chinka Wenxiu Zhang 75,58 m, więc może być ciekawie.
- Nie jest to takie proste (śmiech). Anita to zwierzę startowe, ją nakręca rywalizacja. Na treningach rekordów świata nie bije. My na zajęciach poprawiamy błędy, eliminujemy złe rzeczy, a pełen popis umiejętności przychodzi w zawodach. Wtedy Anita jest jak aktor na scenie podczas premiery.
- Idziemy według planu. Jesteśmy jeszcze w ciężkiej pracy. W Halle Anita dostała troszkę luzu po bardzo ciężkim zgrupowaniu we Władysławowie. A najważniejsze, że jest zdrowie. Jak ono jest, to można sobie planować i cieszyć się, że plany się sprawdzają. Powiedzieliśmy sobie, że chcemy zacząć ten rok trochę lepiej niż skończyliśmy ubiegły. Od dwóch lat tak sobie postanawiamy i to się udaje, bo Anita wzięła to sobie do serca. Poprzedni sezon skończyła wynikiem 78,18 m na Memoriale Kamili Skolimowskiej, teraz zaczęła lepiej. Obyśmy ten progres zachowywali w najbliższych tygodniach. Bardzo się z poziomu Anity cieszę, widzę, że zazębiło się wszystko, co trenowaliśmy, wyniki oddają nam to, co włożyliśmy w pracę.
- Nie, bo to jest rok olimpijski, nie czas na eksperymenty. Ale mocniej skupiliśmy się na rzeczach prozdrowotnych, postanowiliśmy bardziej wprząc w codzienne zajęcia trening funkcjonalny, który pozwala nam spokojnie myśleć o zabezpieczeniu zdrowia Anity. To był strzał w dziesiątkę, bo - odpukać - Anita nie miała od początku roku żadnej kontuzji, która by ją wyeliminowała z treningu chociaż na trzy dni. O drobnych urazach nie mówię, one są nieważne, o nich nie myślimy. Ważne, że nie musimy mieć przerw, które w ubiegłych latach zawsze były.
- Rzut młotem to konkurencja szybkościowo-siłowa. Podstawą jest motoryka, trzeba o nią bardzo dbać. Dlatego ważny jest i trening siłowy, i ciągłe podtrzymywanie sprawności fizycznej. Testy funkcjonalne temu służą, są cząstką zajęć sprawnościowych, w których bardzo ważne są ćwiczenia wymyślone dawno temu przez Zygmunta Szelesta [wybitny trener polskich oszczepników]. Robimy też interwały, ale nad wszystkim króluje technika. Nasza konkurencja jest jedną z najtrudniejszych. Dlatego o technikę trzeba bardzo dbać. Do tego stopnia, że zimą dużo podróżujemy, żeby trenować w komfortowych warunkach. Anita musi rzucać w koszulce, a nie w kilku warstwach ubrań, w deszczu. Zwracamy uwagę na każdy detal.
- Jedenaście jednostek, w tym wolna niedziela. Choć tak naprawdę nie do końca, bo to dzień liftingu, odnowy biologicznej. Ale powiedzmy, że jest wolna, czyli w ciągu tygodnia Anita ma półtora dnia na odpoczynek - niedzielę i jeden dzień z treningiem tylko do południa. Tak jest non stop przez pół roku. Codziennie jest technika, co drugi dzień siłownia, czyli trzy razy w tygodniu. Trzy razy jest też sprawność i trening funkcjonalny. Do tego zawsze rozgrzewka i zawsze wyciszenie, co podkreślam, bo przez niektórych są to rzeczy traktowane po macoszemu.
- Każdy, kto ma dobrego zawodnika wie, że istotna jest jakość. Ale i ilość u nas jest duża. Kiedy robimy objętość, to jednostka trwa do trzech godzin, czyli mamy sześć godzin treningu dziennie. Teraz zeszliśmy do czterech godzin, a przed najważniejszymi startami zejdziemy do dwóch, bo będziemy robić tylko jeden trening dziennie. Wszystko mamy sprawdzone, przećwiczone, wiemy, że działa.
- Przypomnę, dlaczego w ogóle kiedyś wprowadziliśmy trening funkcjonalny. U poprzedniego trenera Anita miała trzy kontuzje kręgosłupa. To było jeszcze przed mistrzostwami świata w Berlinie [w 2009 roku, Włodarczyk wygrała, bijąc rekord świata]. Gdy przeszła do mnie, to - niestety - poza przyjemnością prowadzenia wielkiej zawodniczki przeżywaliśmy też jej ogromne problemy zdrowotne. Przecież po tym, jak w 2010 roku rzuciła w Bydgoszczy rekord świata 78,30 m, plecy jej na treningu "poszły" i ciągnęło się to za nami jeszcze w 2011 roku. To był koszmar, musieliśmy całkiem zmienić układ treningowy, dopasowując go do tego zdrowia, które Anita miała. Było tym trudniej, że wielu lekarzy mówiło jej, żeby się zastanowiła czy nadal chce rzucać młotem. Efekt jest taki, że ona dźwiga bardzo małe ciężary. Jak byliśmy na obozie w Chula Viście, to widzieliśmy, jak Niemka Kathrin Klaas dwa razy zrobiła pełny przysiad, mając na sztandze 180 kilogramów. Anita może robić jedynie ćwiartki przysiadów, czyli tylko lekko uginać kolana i to też ze specjalnych platform, a ja się bardzo cieszę, bo jest o pięć kilogramów więcej niż w ubiegłym roku, czyli 130 kg. Rywalki siłowo wyglądają zupełnie inaczej, na ich tle Anita na siłowni prezentuje się marnie. Ale nam się i tak udało wygenerować moc, która pozwala jej osiągać wspaniałe rezultaty. Wcale nie trzeba wielkiej siły, żeby daleko rzucać młotem ważącym cztery kilogramy. A szczerze mówiąc, gdybyśmy się na tym skoncentrowali, to nie wiem czy Anita nie zostałaby mistrzem Polski juniorów, rzucając razem z mężczyznami młotem sześciokilogramowym.
- Nogi tańczą, ale bardzo ważne są też plecy. One muszą być bardzo mocne. Szczególnie u niedoświadczonych zawodników widać, że chcą rzucać bicepsem, przyciągają do siebie ręce, napinają je. A u mistrzów jest odwrotnie - wszystko jest zawieszone na wieszaku stworzonym przez nogi i grzbiet, a ręce i barki mają być luźne. Chodzi o to, żeby młot wisiał jak na sznureczku. Trzeba równoważyć siły grawitacyjną i odśrodkową. I nie można mieć zaburzeń błędnika. Miałem już dobrze rokujących zawodników, którzy robili dwa obroty, a dalej była już ściana. Do tego trzeba się urodzić. My, Polacy, mieliśmy szczęście, że w Rawiczu ktoś Anitę odkrył i tak jej losem pokierował, że teraz tworzymy bardzo dobry duet. Właśnie odbijamy sobie lata problemów ze zdrowiem i nadrabiamy to, czego kiedyś nie zrobiliśmy.
- Chcę dać Anicie spokój, nie chcę, żeby ktoś powiedział, że Kaliszewski jeszcze przed Rio chce wywalczyć dla Włodarczyk olimpijskie złoto, że nie wierzymy w swoje siły. Ale druga dyskwalifikacja Rosjanki powinna być dożywotnia. A argumenty, że badania dotyczyły starej próbki, że to się przedawnia? Nic głupszego nie można wymyślić. Powiem panu wprost - ja tej sprawy nie zostawię. Betty Heidler i jej trener musieli kiedyś przepraszać Łysenkę za pomówienie, ale ja jej nie pomawiam, bo mówię o tym, co ktoś stwierdził. Opieram się na faktach i nie odpuszczę. Sam myślałem, że skoro tyle razy Łysenkę badali i jej nie złapali, to nie mam prawa mówić, że jest na dopingu. Teraz mam takie prawo, tak jak mam prawo walczyć o to, żeby Anita była złotą medalistką igrzysk w Londynie. Szkoda, że Rosja to dziwny kraj, w którym nie działa wiele praw z innych państw europejskich, bo poszedłbym dalej. Chciałbym, żeby Łysenkę ukarano jeszcze bardziej. Bo to, co zrobiła, jest zwykłym złodziejstwem. Ale obietnicę, że tego nie zostawię, zacznę realizować po igrzyskach w Rio. Na razie ono jest priorytetem.
Kenijski narciarz, "Węgorz" z Gwinei - bohaterowie z ostatnich miejsc