Rio 2016. Myszka: czuję, że to mój czas

Kiedyś zderzył się z rekinem, a i tak wygrał wyścig. W grudniu przekonał się, że na igrzyskach większy problem niż rywale mogą sprawić mu śmieci. Piotr Myszka, mistrz świata w windsurfingu, to jedna z naszych największych nadziei na olimpijskie złoto igrzysk w Rio. - Nastawiam się na medal, o kolorach raczej nie myślę. Ale jeśli będzie szansa zdobyć złoto, na pewno ją wykorzystam - mówi w rozmowie ze Sport.pl

Łukasz Jachimiak: Prawdziwym startem pańskiej "misji Rio" było pewnie grudniowe zgrupowanie właśnie w nim i pływanie w zatoce, w której będzie pan walczył o olimpijski medal?

Piotr Myszka: zgadza się, to był start, od tamtego momentu mam średnio dwa zgrupowania w miesiącu, po drodze była jedna ważna impreza, czyli mistrzostwa świata. W domu jestem gościem. Jak uda mi się pobyć z rodziną 10 dni w miesiącu, to jest dobrze. I tak będzie do samych igrzysk.

Dla dwukrotnego mistrza świata i dwukrotnego mistrza Europy rozłąka z żoną i dziećmi to pewnie trudniejsza część przygotowań niż budowanie formy?

- Mam małe dzieci, więc jest szczególnie trudno. Syn ma siedem lat, córka cztery. Kiedy wracam, to dzieciaki przez trzy godziny siedzą mi na głowie, a gdy po kilku dniach mówię, że znów wyjeżdżam, to wszystkim nam jest bardzo trudno. Ale cel jest bardzo ważny i choć żona zachwycona nie jest, to liczymy, że po Rio trochę się u nas zmieni.

Jak będzie w Rio? To miejsce się panu podoba, dobrze się tam pływa?

- Akwen jest urozmaicony, raczej trzeba się spodziewać, że będzie wszystko, może poza typowo silnym wiatrem. Nastawiam się na podmuchy od 15 do 20 węzłów. Takie warunki oznaczają, że trzeba być dobrym w każdym elemencie. To mnie cieszy, bo jestem uniwersalnym zawodnikiem, mam warunki fizyczne, które pozwalają mi się odnaleźć w każdej sytuacji. W sumie powinno być podobnie jak w Izraelu, gdzie w lutym zdobyłem mistrzostwo świata. Jedyna różnica jest taka, że w Rio jest prąd, a więc trzeba być uważnym, żeby płynąć tam, gdzie tego chcemy.

Chyba o żeglarstwie na igrzyskach trzeba mówić jako o sporcie bardzo sprawiedliwym, bo tu o medalach decyduje kilkanaście wyścigów, punkty zdobywacie przez kilka dni. Można powiedzieć, że zawsze wygrywają najlepsi?

- Myślę, że tak jest. Przez pięć dni będziemy mieli 12 wyścigów, naprawdę w takich warunkach można wyłonić najlepszego z najlepszych. Bywa, że i w tej sytuacji decyduje szczęście i ktoś wygrywa tylko jednym punktem, ale też zdarza się taka dominacja, jak moja na ostatnich mistrzostwach świata, gdzie pewny złota byłem już przed ostatnim startem. Na pewno systemu rozgrywania zawodów pozazdrościć nam mogą choćby kolarze. Przez kilka dni mamy różne warunki pogodowe, a to tak, jakby kolarze mieli etapy sprinterskie i górskie. U nas wygrywa najbardziej uniwersalny, u nich niekoniecznie. Gdybyśmy też mieli tylko jeden wyścig, to przy dużym wietrze mistrzem zostawałby jakiś ciężki zawodnik, a przy wietrze słabym ktoś mały. Większość to uniwersalne asy. Wszyscy, którzy chcą walczyć o medale właśnie tacy są.

Ilu was jest?

- Pięciu, może sześciu. Z tej grupy wyłonią się medaliści igrzysk. Oczywiście jestem w niej, ale każdy będzie ostro cisnął.

Nie będzie brązowego medalisty ostatnich igrzysk, czyli Przemysława Miarczyńskiego, który przegrał z panem wewnętrzną rywalizację o miejsce w kadrze, a mistrz i wicemistrz olimpijski wystartują?

- Jest Dorian [van Rijsselberghe - Holender], jest i Nick [Dempsey - Brytyjczyk], z którym niedawno miałem okazję popływać. Na zgrupowaniu we Francji Brytyjczykom bardzo zależało, żeby z nami potrenować. Widać, że Dempsey powoli dochodzi do najwyższej formy, na pewno na igrzyska ją uzyska. Dobrze, będzie się z kim pościgać.

Tworzycie na tyle mocną grupę, że na pracy z wami zależy ekipie, która na poprzednich igrzyskach zdobyła aż pięć medali?

- Tak jest. Czasami robimy wyścigi treningowe, w których mogą startować wszyscy chętni. Oni skorzystali, a i dla nas to dobre, bo sprawdzaliśmy się w warunkach sztucznych regat. Każdy coś z tego czerpie, coś u rywali podpatruje. Podglądaliśmy się nawzajem, zbieraliśmy informacje, ale oczywiście mamy też takie treningi, na które nie pozwalamy podjeżdżać nikomu. Wykonujemy we własnym gronie to, czym się nie chcemy podzielić, mamy wypracowane własne schematy.

Czy Przemysław Miarczyński występuje teraz w takiej roli, w jakiej pan w poprzednich latach?

- Przed Londynem byłem z Przemkiem prawie do samych igrzysk, teraz on zdeklarował się, że będzie mi pomagał i jeździł ze mną jako sparingpartner tak długo, jak będę tego potrzebował. To się nam bardzo dobrze sprawdza. On ma bardzo duży wkład w moje przygotowania, to w tym momencie zdecydowanie najlepszy sparingpartner na świecie. Cieszę się, że go mam.

Jak pan się czuł w roli właśnie takiego sparingpartnera? Przecież już przed poprzednimi igrzyskami był pan mistrzem świata.

- Nie da się ukryć, że od strony czysto sportowej to było wielkie rozczarowanie. Czułem żal, że jestem w formie, która pozwoliłaby mi walczyć o olimpijski medal, że byłem już mistrzem świata i Europy, ale o ten najważniejszy krążek jednak nie mogę się ścigać. To jest złość na przepisy, które pozwalają startować tylko jednemu zawodnikowi z każdego kraju. Ale na pewno nie na kolegę, nie na własną federację. Były wewnętrzne kwalifikacje, przegrałem - trudno. Po porażce było słabo, można było mieć pretensje do całego świata, to był trudny okres, ale przeżyłem i wierzę, że teraz zrobię to, co mi się marzyło cztery lata temu. Tłumaczę sobie, że widocznie wtedy to jednak nie był mój czas i że przyjdzie teraz.

Czyli do trzech razy sztuka, bo chyba i w Pekinie nie wystąpił pan "przez" Miarczyńskiego?

- Tak było. Wtedy też on nas reprezentował, a ja byłem jego sparingpartnerem. Ale bardziej bolał mnie brak startu w Londynie. Kwalifikacje krajowe zaczynałem wtedy jako mistrz świata, miałem ogromną chęć powalczenia o olimpijski medal. A kwalifikacje do Pekinu przegrałem z Przemkiem wyraźnie, on nie miał wtedy ze mną większych problemów, różnica między nami była jeszcze spora. Przed Londynem już nie, obaj byliśmy na medalowym poziomie największych imprez. Ale kiedy igrzyska w Londynie się zaczęły, problemu już nie miałem. Jesteśmy w grupie bardzo zżyci, na początku 2012 roku powiedziałem Przemkowi, że we wszystkim mu pomogę i wiedziałem, że im więcej dam z siebie, tym mocniej to zaprocentuje później w występie Przemka. Wszyscy chcieliśmy medalu igrzysk, bo to jest najważniejsze dla kibiców, to na tym, a nie na medalach mistrzostw świata, korzystamy wszyscy, cała nasza dyscyplina. Świetnie wspominam dzień, kiedy Przemek i Zosia Klepacka zdobyli swoje brązowe medale. Byłem wtedy w studiu TVP, komentowałem ich ostatnie wyścigi. Jak już wiedziałem, że będą na podium, to emocje czułem ogromne.

Pan zadowoliłby się w Rio brązem?

- Nastawiam się na medal, o kolorach raczej nie myślę. Ale jeśli będzie szansa zdobyć złoto, to na pewno ją wykorzystam. To mogę obiecać.

Poza rywalami w Rio mogą panu chyba przeszkodzić śmieci?

- Organizatorzy mają z nimi wielki problem. Niby już z tym walczą, po akwenie pływa sporo kutrów-śmierciarek wyposażonych w wielkie kosze, które zbierają te większe śmieci. Ale zatoka Guanabara jest olbrzymia, a Rio to wielka aglomeracja, zamieszkiwana głównie przez biednych ludzi, których świadomość ekologiczna jest bardzo niewielka. Dlatego śmieci lądują za oknem i nawet jeśli nie lecą bezpośrednio do rzeki, to spływają do niej z deszczem. Ulewy, jakich u nas nie ma, błyskawicznie zagarniają śmieci do wody, to wszystko w końcu pływa w oceanie. Kutry nie są w stanie wszystkiego wybrać. Czyli dodatkowy rywal będzie. I to całkiem poważny.

W grudniu slalomy między odpadkami były trudne?

Wiadomo, że na starą pralkę czy telewizor się nie wpadnie, bo to zostanie wyłowione, ale zdarzało się "złapać" foliową reklamówkę. Kiedy coś takiego przyczepi się do statecznika, to prędkość spada dramatycznie, a to jest trudne do odczepienia. Bywa, że uda się tego pozbyć, machając deską, ale czasami trzeba się zatrzymać, wskoczyć do wody i ściągnąć to nogą. Jak jedziemy w grupie kilku zawodników na podobnym poziomie, to wskoczenie do wody oznacza stratę nie do odrobienia.

Podobno kiedyś wpadł pan do wody po zderzeniu z rekinem, a i tak wygrał pan wyścig?

- To było na mistrzostwach świata w Australii, w 2011 roku. Prowadziłem, zderzyłem się z małym osobnikiem, szybko się pozbierałem, popłynąłem w swoją stronę, a rekin w swoją. One naszych łódek nie atakują, nie kojarzymy im się z pożywieniem. Nie słyszałem, żeby rekin zrobił jakiemuś żeglarzowi krzywdę. Lekki stresik oczywiście jest, kiedy płynąc widzi się rybę większą od łódki. Nawet jeśli nie jest drapieżna. Ale to przygoda, a nie realne zagrożenie. Rekin na pewno nie czeka żeby nam odgryźć nogi (śmiech).

Obserwuj @LukaszJachimiak

Olimpijskie obiekty robią wrażenie! No, chyba, że Brazylijczycy nie zdążą...

Więcej o:
Copyright © Agora SA