Soczi 2014. Złote polskie głowy

Kamil Stoch przeleciał właśnie do historii. Jako pierwszy polski podwójny złoty medalista zimowych igrzysk. W stylu największych mistrzów, prowadząc po wszystkich seriach olimpijskich konkursów, nie dając nikomu szans: górował nad resztą stawki formą, pewnością siebie, przygotowaniem sprzętu.

Przytłoczył rywali tym, że wszystko przychodziło mu z taką lekkością. Miał problemy pierwszego dnia treningów na średniej skoczni - klik, i następnego dnia już był najlepszy. Miał upadek pierwszego dnia treningów na dużej - klik, i dzień później ze skręconym łokciem był najlepszy na treningu. Rywale jeszcze przed konkursem na średniej skoczni zrozumieli, że ktoś znalazł lepszy sposób na olimpijskie skoki niż oni. Wiedzieli, kogo trzeba fotografować i szukać u niego jakiejś skokowej wunderwaffe.

Tak jak było cztery lata temu z Simonem Ammannem. I jego zagiętymi wiązaniami, które pozwalały odlatywać o kilka metrów dalej, ale też rywalom skracały skoki, bo zasiały im mętlik w głowie: dlaczego my tego nie wymyśliliśmy, a jeśli wymyśliliśmy, dlaczego odłożyliśmy na bok?

Takiej relacji Z Czuba jeszcze nie było! Dwa złote medale jednego dnia, przeżyjmy to jeszcze raz!

Ammann zaczarował wtedy rywali na tak długo, że do końca sezonu nie przegrał żadnego konkursu Pucharu Świata, zdobył Kryształową Kulę, a na koniec został jeszcze mistrzem świata w lotach. Czy Kamil Stoch - prowadzi w Pucharze Świata, przed nami mistrzostwa świata w lotach - ma teraz jakąś podobną cudowną broń? Wszyscy w polskiej kadrze dają do zrozumienia, że tak. Rywale już szukają i fotografują.

Na razie nikt jeszcze pewnego tropu nie złapał, ale nawet jeśli znajdzie, Kamil nadal będzie trzymał wszystkich w szachu. Bo nie ma wunderwaffe w rękach nieprzygotowanego skoczka. Ona działa wtedy przeciwskutecznie, może tylko jeszcze bardziej rozregulować. Ammann też to cztery lata temu powtarzał, jeszcze bardziej dołując rywali. Najpierw głowa musi być w idealnej zgodzie z ciałem, potem ciało z nartami i dopiero można sięgnąć po jakieś turbodoładowanie. A pewność siebie będzie, jak powiedział Łukasz Kruczek, dodatkowym silnikiem. Kamil mu się zrewanżował, odpowiadając na pytanie o największą zaletę Kruczka - trenera: umysł. I spokój, to ich łączy.

Łączy zresztą całą grupę, którą zacząłem już tutaj, w Soczi, nazywać polską demokracją narciarską: każdy ma w kadrze prawo przeforsować swoje zdanie, nawet - jak mówi Jan Ziobro, uderzyć pięścią w stół - o ile to dobrze uzasadni. Trenerzy słuchają skoczków i siebie nawzajem. A skoczkowie napędzają się wzajemnie i wspierają. Ale też pilnują, by nikt zasad grupy nie złamał.

To wszystko też miało jakiś wpływa na to, że najlepszy z tej grupy był na skoczni nie do zatrzymania. Upadek na dużej skoczni Kamil z Łukaszem Kruczkiem przyjęli tak, jakby obaj byli pozbawieni nerwów. Potem Kamil wytrzymał horror w pierwszej serii konkursu, gdy czasami się wydawało, że na taki wiatr po prostu nie ma silnego i on też by nie poradził. Ale pokazał, że jest gotowy na wszystko. W drugiej serii też było nerwowo, przewaga z pierwszej serii nie dawała takiego komfortu jak na mniejszej skoczni.

Ten wyścig do Soczi: wyścig skoczków, trenerów, skokowych wynalazców, trwał od czterech lat. Austriacy podczas przygotowań do igrzysk zamknęli skocznię w Ramsau i zbudowali na niej kopię rozbiegu z Soczi, żeby robić testy. Niemcy zbudowali rozbieg średniej skoczni w Oberstdorfie według projektu najbliższemu tym soczijskim. Wszyscy szukali jakiejś rewelacji sprzętowej. Ale nie znaleźli w porę idealnego ustawienia i spokoju. Niech żyją złote polskie głowy. I niech ta bajka trwa jak najdłużej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.