Wojciech Kuczok o igrzyskach: Kibicowanie podprogowe

Najpierw skakałem jako Bobak. To musiało być zimą '80, bo olimpiadą to się jednak interesowało najwcześniej. Bobak w Lake Placid wyskakał dziesiąte miejsce, choć po pierwszej serii była duża szansa na medal.

N a skoczni pod chałupą gazdów na Spiskim nie ulatywałem nawet dwóch metrów, sama próba oderwania nart od śniegu była ponad moje siły. Próg był zbyt miękki, miażdżony każdą próbą skoku - byliśmy zbyt niecierpliwi, żeby poczekać, aż stwardnieje. Dopiero po kilku dniach, kiedy dosypało, a potem zmroziło, kiedyśmy wreszcie udeptali jak należy zeskok, pobiłem swój rekord życiowy, rzecz jasna słabszy od rekordu świata skoku wzwyż, o skoku w dal nie wspominając. No cóż, większa mulda na trasie zjazdowej katapultuje mocniej, ale co tam, jako ceper wśród górali byłem skazany na los Eddiego Orła. Moje pokraczne wyczyny na polsportach budziły przynajmniej rozbawienie. W czasie odwilży śnieg mi się kleił do spodów i na haniebnie płaskim zeskoku nie mogłem ruszyć z miejsca. Kiedy pożyczyłem od ojca smar, rozpędziło mnie tak, że udało się pobić rzeczony rekord, a za nim poszło jeszcze kilkanaście prób poprawienia się choćby o kilka centymetrów. Rzygałem potem jak kot, wedle diagnozy ojca "oberwawszy sobie żołądek".

Aktualnie najlepszy wynik wyznaczał wbity w śnieg kijek. Któregoś dnia pod naszą nieobecność ktoś go przestawił złośliwie daleko. Zdawało się, że to dowcip, ale wtedy przyszedł Maciek zza płota i z tej naszej rozmiękłej mikroskoczni zaczął wybijać się na cztery, pięć metrów i nawet czasem zdarzyło mu się ustać sam skok, nim zarył nosem w zaspie. Wtedy zrozumiałem, że do latania trzeba mieć dar od Ponbócka. Ilekroć potem oglądałem zawody skoczków, czekałem, aż z kadry juniorów wychynie genialny Maciej zza płota, ale nic takiego się nie stało. Przyziemnie swój żywot rozwinął, szkół nie pokończył, szybko poszedł do woja, potem się rozmnożył i przestał podskakiwać.

A ja się rozsiadłem przed telewizorem na długie i czarno-białe lata osiemdziesiąte. Fijas pluł nerwowo na belce i za każdym razem się żegnał, jakby nie wierzył, że wyląduje żywy. Może koszmar Hryniewieckiego wciąż był w pamięci Polaków. Może ciążyła im podświadomie klątwa genialnego "górala ze Lwowa", co to w glorii murowanego faworyta do medalu olimpijskiego na ostatnim treningu przed wyjazdem do Squaw Valley złamał sobie kręgosłup i życie. Wyświechtany bon mot gazdów krupówczańskich - "jak się nie przewrócis, to się nie naucys" - zdawał się brzmieć w świetle dramatu Hryniewieckiego jak wisielczy humor. Fijas się przeto żegnał i nie upadał, ale też nie wybijał się nadmiernie - solidny skoczek bez błysku; zbyt słaby, żeby być idolem, zbyt mocny, żeby go nie szanować. W erze Nykänena był jedynym latającym na nartach Polakiem, który nie przynosił nam wstydu. Pod koniec kariery nawet zaszalał na Letalnicy i zbliżył się do magicznej dwusetki bardziej niż jakikolwiek człowiek przed nim. Szkoda, że Wernera Herzoga już wtedy bardziej pochłaniały próby ujarzmienia na planie Klausa Kinskiego niż fascynacja skokami. Bo przecie "Wielka ekstaza elektromontera Fijasa" mogłaby się stać kultowym dokumentem. Kiedy Herzog przeżywał hipnotyczne wprost oczarowanie wyczynami Waltera Steinera i utrwalał jego wyczyny na celuloidzie, w Planicy nie doskakiwano do 170 metrów - dziś z takim wynikiem trudno byłoby się zakwalifikować do konkursu.

Legenda Hryniewieckiego mogła ciążyć polskim skokom. Syndrom Ikara. Kara Boża za nadmierne harce. Jak Fortunie raz powiało w Sapporo, to w drugiej serii zrobił wszystko, co mógł, żeby stracić przewagę. Na szczęście i tak okazała się za duża, przeto mit O-kurayamy do dziś funkcjonuje jako narciarski odpowiednik Wembley. Złotego medalu na olimpiadzie nie wyskakał nawet fenomenalny Małysz. Bez boskiej przychylności nijak się nie da.

Lęk przed straszliwym upadkiem prześladuje i mnie w kibicowskich snach. I starszy jest od tragicznego skoku Mazocha, poprzedzał milczenie komentatorów, widok krwi na śniegu i bezwładnego ciała. Jest wcześniejszy od pierwszego ze spektakularnych wypadków Thomasa Wańki-Wstańki Morgensterna; zatruwał mi noce jeszcze przed słynnymi turbulencjami Małysza na Holmenkollen. Uwielbiam oglądać skoki narciarskie, a świadomość zagrożeń, jakie niesie ze sobą taka kpina z grawitacji, jest wypierana głęboko w podświadomość. I ujawnia się w krwawych snach. Prawdopodobieństwo, że w końcu któryś z nich się zabije w świetle kamer, nie jest wcale małe. Być może w tym tkwi jedna z tajemnic popularności tego monotonnego przecież, wybitnie nietelewizyjnego sportu. Wszak dla kilku uniesień podczas rozstrzygających skoków gotowiśmy czekać długie godziny, zwłaszcza kiedy wiatr płata figle i w kadrze widać głównie powiewające chorągiewki oraz radiotelefon Waltera Hofera. Można bajdurzyć o tym, że chłopcy spełniają nasze marzenia o lataniu, ale w gruncie rzeczy tłuszcza przygląda się im z motywacją podobną do tej, jaką mają tłumy podziwiające wyczyny linoskoczka. Przecież nikt by nie oglądał faceta, który stąpa po linie pół metra nad ziemią.

Idolem dzieciństwa nie był dla mnie żaden Polak - w czasie olimpiady w Sarajewie dalej niż śpiewający wilczek w czołówce transmisji skakał mistrz nad mistrzami Matti Nykänen. Jemu się przyglądałem jak zjawisku z kosmosu, naonczas będąc zresztą fanem literatury fantastycznonaukowej. Był Messim skoków, magikiem, który zaprzeczał prawom fizyki, rywalizował sam ze sobą, miażdżył rywali jak nikt przed nim, a i po nim. Nie śniło nam się, że kiedyś w podobny sposób światowe skoki zdominuje chłopak z Beskidu Śląskiego.

Kiedy Nykänen zaczął przegrywać sam ze sobą, na skoczniach świata pojawił się nowy kosmita - Jan Boklöv - dziwoląg, który odległością nadrabiał noty. Długo wyśmiewany i oprotestowywany, płatał sędziom figle, twierdząc, że skoki to nie łyżwiarstwo figurowe, z nieobyczajnym uporem dowodził, że ostatecznie i tak liczy się długość, a nie technika. Póki jego szpetnie rozkraczone narty budziły politowanie, póty Szwed wygrywał; kiedy jego technikę opanowali zdolniejsi, nie miał już szans.

Zdążyłem się jeszcze załapać na fascynację Jensem Weissflogiem, który pięknie zjednoczył Niemcy. Do niedawna zdawało mi się, że był skoczkiem długowiecznym, ale dziś Japończycy pokazują, że można wygrywać i po czterdziestce. Właściwie nie należy się temu dziwić, przecież przesuwa się wiek umieralności i próg emerytalny, ludzie żyją coraz dłużej i coraz zdrowiej, czemuż by więc nie miało się to przełożyć także na sport?

Po Weissflogu dzieliłem z narodem spadek zainteresowania tą dyscypliną, głównie z powodu braku sensownie skaczących Polaków. Owszem, Turniej Czterech Skoczni między świętami oglądało się równie rytualnie jak "Potop" w święta, ale bez emocji: zawsze wygrywał jakiś Niemiec albo jakiś Norweg, cóż mnie to mogło obchodzić.

Aż wreszcie zaczęła się małyszomania. Genialna telenowela oparta na podobnej dramaturgii: co sezon Adam podpuszczał któregoś z rywali, a potem odrabiał w Pucharze Świata stratę, zdawałoby się, nieodrabialną. Ci, którzy ośmielili się z Małyszem podjąć rywalizację, przepadali z kretesem i łamali sobie właściwie karierę: Schmitt do dziś się nie pozbierał, Hautamäki, kiedy zrozumiał, że w erze Małysza może być co najwyżej wiecznie drugi, też dał sobie spokój, Hannawald wpadł w kliniczną depresję, Jacobsen nigdy nie wrócił do formy. Małysz nie wygrywał, on po prostu wykańczał rywali; stał się pierwszym polskim fruwającym superbohaterem, Superman i Batman mogli mu zapinać wiązania. Na drodze do pełni szczęścia stanął tylko Simon Ammann - facet urodzony po to, żeby wygrywać olimpiady, jedyny gość, który sprawił, że Adam nie wygrał w skokach wszystkiego. Okrutny prześladowca faworytów, najboleśniej dla nas triumfujący w Vancouver, bo przecież w 2010 r. Adam Małysz po raz ostatni w życiu złapał formę na złoty medal. Tyle że na kanadyjskiej olimpiadzie Ammann zasłużył na medal platynowy.

Nie dano nam zapłakać po Małyszu. Wszystko się w tych skokach układa wedle hollywoodzkich paradygmatów. Spójrzmy na Zakopane sprzed trzech lat: Małysz wygrywa po raz ostatni, dzień później upada, a na jego miejsce na podium wskakuje niespodzianie Kamil Stoch, o którym wszyscyśmy myśleli, że jest jednoseryjnym fuksiarzem - tak jak w tym roku w Klingenthal o Krzysztofie Biegunie.

Zazdrościło się przez lata Finom, potem Norwegom i zawsze Austriakom, że mają silny team, a my tylko jednego geniusza. Teraz my też mamy wreszcie drużynę. Chcielibyśmy mieć potężną, ale na razie jest ledwie nieprzeciętna, choć trzeba przyznać, że trzech zwycięzców konkursu PŚ w ciągu roku to wynik, o którym nam, dzieciakom, się nie śniło. Wyrywaliśmy sobie prawo do dwóch nazwisk; na rozmiękłej skoczni u gazdów można było być Bobakiem lub Fijasem. Dzisiaj chłopcy mogą sobie wybierać do woli, kim chcą być, ba - dzięki strategii szkolenia młodzików mogą po prostu być sobą i wygrywać zawody na prawdziwych skoczniach od najmłodszych lat. Maciek zza płota urodził się za wcześnie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.