Skoki narciarskie. Thomas Morgenstern w stanie ciężkim, ale niezagrażającym życiu

- Najważniejsze będą najbliższe 72 godziny - powiedział lekarz zajmujący się Thomasem Morgensternem. Austriacki skoczek miał na skoczni Kulm wypadek. Już drugi w tym sezonie, ale znacznie poważniejszy niż przed niespełna miesiącem w Titisee-Neustadt

Upadł podczas drugiego treningu lotów na Kulm, wyglądało to strasznie. Upadek w Titisee-Neustadt był przy lądowaniu, a ten tuż za progiem. Pęd powietrza zassał źle ułożoną lewą nartę i obrócił Morgensterna, który runął w dół bez żadnej kontroli. Uderzył o śnieg głową i plecami, zsunął się w dół zeskoku. Stracił przytomność, odzyskał ją gdy go zwożono ze skoczni, ale nie pamiętał upadku. Mógł ruszać rękami i nogami. W szpitalu okazało się, że ma obrażenia czaszki i odbite płuco.

- Pacjent znajduje się w stanie ciężkim, obecnie - niezagrażającym życiu. Jest przytomny, odpowiada logicznie na pytania, ale musi być pod stałą kontrolą. Najważniejsze będą najbliższe 72 godziny. Nie można jednak jego obrażeń porównać do tych, których doznał na stoku narciarskim były kierowca Formuły 1 Michael Schumacher (znajduje się od 12 dni w śpiączce farmakologicznej - przyp. red.) - powiedział agencji APA Josef Obrist, lekarz, który zajmuje się skoczkiem.

- Przy urazach głowy istnieje duże ryzyko pogorszenia stanu, może dojść do krwawienia - dodał Wolfgang Leiter, kierownik oddziału anestezjologii i intensywnej terapii szpitala w Salzburgu.

Pierwszy upadek

Morgenstern zastanawiał się po ostatnim sezonie: czy nie kończyć kariery: świetna passa na skoczni się skończyła, kłopoty w życiu osobistym coraz mocniej ciążyły. Skusił go sezon olimpijski. Został i wrócił do wielkiej formy. Ale pech go nie opuszcza. Po poprzednim upadku w Titisee-Neustadt był mocno poobijany, poocierany kantującą nartą, złamał palec, ale wrócił do startów po dwóch tygodniach. Obrócił wtedy wszystko w żart, mówiąc w oficjalnym komunikacie po upadku, że pamięta tylko jak "Kliczko się zamachnął, a potem światła zgasły". Wrócił do dalekich skoków, był bliski wygrania Turnieju Czterech Skoczni, zajął drugie miejsce - wszystko to ze złamanym palcem, który musi być w specjalnej szynie i do zapinania nart Morgenstern potrzebuje pomocnika. - Złamałem zasadę, że Morgenstern nigdy nic sobie nie łamie - śmiał się podczas Turnieju. Morgenstern został przewieziony najpierw do najbliższego szpitala, w Bad Aussee, a z niego do specjalizującej się w urazach powypadkowych klinice w Salzburgu.

Zobacz fatalny upadek Morgensterna na skoczni w Kulm

Horror z Kuusamo

Już go kiedyś widzieliśmy w takim horrorze na skoczni, nawet jeszcze straszniejszym. - Ciągle mam to w głowie - przyznawał niedawno. Chodzi u upadek sprzed ponad 10 lat w Kuusamo, wtedy zassało prawą nartę i to tak mocno, że całkiem się podwinęła a Thomasem rzuciła o śnieg. Po tamtym upadku potrzebował blisko miesiąca, by wrócić na skocznię. Drugiego takiego pechowca trudno znaleźć, zwłaszcza w czołówce. A zdaniem trenera Austriaków Alexandra Pointnera mówimy o najlepszym skoczku tego sezonu, który tylko przez pecha nie jest jeszcze liderem Pucharu Świata. Skoczku który wreszcie, jak mówi Pointner, stanął znowu w życiu na obie nogi. Strasznie wyglądające upadki zdarzają się w skokach niemal co sezon, takie ze strasznymi konsekwencjami - na szczęście od dawna nie. To że jeden z liderów skoków, dwa razy w odstępie niespełna miesiąca traci przytomność po uderzeniu o zeskok, to jednak coś niespotykanego. Ale na kogo miało trafić, jeśli nie na Morgensterna? On te jedenaście lat kariery w Pucharze Świata przejechał kolejką górską, góra-dół, góra-dół. - Całą książkę już mógłby zapisać tym, co go spotykało na skoczni - mówi szef austriackich skoków Ernst Vettori. W Titisee-Neustadt upadł dzień po wygraniu pierwszego konkursu. Na Kulm - niedługo po wygraniu pierwszego treningu.

Góra-dół, góra-dół

Od tamtej zimy z upadkiem w Kuusamo przez dziewięć lat, aż do poprzedniego sezonu, nie wypadał z czołowej dziesiątki końcowej klasyfikacji Pucharu Świata. Został mistrzem olimpijskim w Turynie, mistrzem świata w Oslo , wygrał Turniej Czterech Skoczni , dwa razy zdobył Kryształową Kulę, brakuje mu już tylko mistrzostwa świata w lotach - będzie okazja tej zimy - by mieć wszystkie trofea skoków. A jednak ciągle coś go uwierało, pozbawiało radości. Choć się często uśmiecha, to tak naprawdę, jak mówił kiedyś jeden z psychologów pracujących z kadrą, właśnie Morgenstern ma wśród Austriaków największą obsesję wyników. Trzeba z nim było długo pracować, by zaczął się cieszyć samym lataniem, a nie wygrywaniem. Nawet mistrzostwem olimpijskim nie potrafił się długo cieszyć, bo niedługo potem do kadry wkroczył Gregor Schlierenzauer, jeszcze bardziej utalentowany, jeszcze bardziej kochany przez sponsorów i zaczęła się wyniszczająca walka o przywództwo w grupie. - Byłem w centrum uwagi, byłem mistrzem olimpijskim. A nagle poczułem, że już nie jestem tyle wart. Ale to co go przygniotło najmocniej, trzymając się porównań Pointnera - podcięło nogi, zdarzyło się poza skocznią. Skomplikował sobie ostatnio życie prywatne tak, że myślał nawet o końcu kariery. Zamiast na czołówki sportowych stron, trafiał do plotkarskich. Wieloletnią partnerkę Kristinę zostawił tuż po tym, jak urodziła im się córeczka Lilly. Romans z fizjoterapeutką austriackiej kadry nie trwał długo, sam już nie wiedział czego chce, nasłuchał się wtedy i naczytał nieprzychylnych komentarzy za całe życie. W ostatnich dwóch miesiącach poprzedniego sezonu wystartował tylko w mistrzostwach świata w Val di Fiemme, PŚ skończył na 25. miejscu, najgorszym od kiedy skacze. Nie był pewien, czy chce to robić dalej. Mówi ,że na skoczni zatrzymał go przede wszystkim jego osobisty trener Heinz Kuttin, kiedyś prowadzący polską kadrę. Zapewnił mu świetne letnie przygotowania, doradził zmianę nart, butów. Zadziałało, wróciła radość. Z życia prywatnego Morgenstern pozbierał, co się dało: może się widywać z Lilly, Kristina wyszła z załamania nerwowego, wrócił do równowagi.

Telemark, procedura niebezpieczeństwa

Po upadku w Titisee-Neustadt, gdy przy lądowaniu odjechała mu i zakantowała narta, Thomas przyznawał, że musi popracować nad podchodzeniem do telemarku przy dalekim skoku, bo czasem górę bierze strach. A Austriacy narzekali, że przez sztywne wiązania, wprowadzone w sezonie olimpijskim 2010 przez Simona Ammanna, lądowania stały się bardziej ryzykowne. Chodzi o telemark, który przez te wiązania z procedury bezpieczeństwa w skokach zamienił się w dodatkowe zagrożenie. Póki wiązania łączące nartę z butem były luźne, skoczkowie mieli większy margines błędu. A teraz, gdy są sztywne i - u większości skoczków - zagięte, trzeba przy lądowaniu układać się nienaturalnie, żeby narty dotknęły śniegu ułożone równolegle. Oprócz Morgensterna przy lądowaniach upadali w tym sezonie również m.in. Andreas Kofler i Severin Freund. Teraz przyczyną był zapewne błąd po wyjściu z progu, to się może zdarzyć zawsze, ale działacze FIS już wcześniej się zastanawiali, czy nie poluzować znowu norm dotyczących wielkości kombinezonów. Przez to że teraz stroje są bardzo obcisłe - nie mogą odstawać na więcej niż 2 cm - mniejsza jest powierzchnia nośna i trzeba ustawiać rozbiegi wyżej, by skoczkowie mogli wychodzić z progu z większą prędkością. A razem z prędkością rośnie ryzyko przy turbulencjach.

Na Kulm trafiło kolejny raz na niego. - Nigdy jeszcze nie zaczynałem lotów na mamucie z taką pewnością siebie - mówił Morgenstern jeszcze wczoraj wieczorem. Znów się okazało, że najbardziej musi się mieć na baczności wtedy, gdy mu się wydaje, że wszystko jest na jak najlepszej drodze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.