PŚ w Engelbergu. Skok drużyny

Najbardziej polski konkurs w historii Pucharu Świata zakończył się zwycięstwem Jana Ziobry i pozycją lidera klasyfikacji generalnej Kamila Stocha.

20 marca 2011 roku, gdy trzecim miejscem na mamucie w Planicy karierę kończył Adam Małysz, a Kamil Stoch uczcił odchodzącego mistrza najwyższym miejscem na podium, mogło się wydawać, że na powtórkę poczekamy kilka dekad. Nie minęły trzy lata i w Engelbergu zdarzył się konkurs, który chwilami mógł przypominać mistrzostwa Polski. Dwóch na podium, Piotr Żyła szósty, Klemens Murańka siódmy, Dawid Kubacki 17. i tylko Maciej Kot wypadł nieznacznie poza dwudziestkę.

Zobacz wideo

Kiedy odchodził Małysz mieliśmy wrażenie, że emocjami związanymi z jego ostatnim startem kieruje jakaś wyższa siła. Że chce uhonorować znakomitego skoczka za lata wzruszeń, których w Polsce nikt nie mógł się spodziewać. Wielki wybuch nastąpił w styczniu 2001 roku, kiedy Małysz wygrał Turniej Czterech Skoczni. Potem przez kilka lat był w światowej czołówce sam, aż do chwili, gdy pojawił się Stoch, jako ewentualny następca. Drużyny następców nie sposób sobie było wyobrazić. A jednak.

Przed Małyszem liczba polskich zwycięzców Pucharu Świata ograniczała się do dwóch nazwisk (Stanisława Bobaka i Piotra Fijasa). Jan Ziobro jest już siódmy (po Stochu, Żyle i Biegunie).

To nie jest pierwszy konkurs PŚ, który zdominowali polscy skoczkowie. 27 stycznia 1980 roku Fijas wygrał Puchar Świata na Wielkiej Krokwi o 0,3 pkt przed Bobakiem. Nigdy dotąd Polacy nie latali jednak całą ławą. W Engelbergu nie tylko Ziobro dokonał skoku na bank. Murańka jest w czołowej dziesiątce pierwszy raz w karierze.

To wielka wiadomość zwłaszcza dla tych, którzy przypomną sobie w jak nerwowych okolicznościach w styczniu 2008 roku zostawał najmłodszym skoczkiem w historii Pucharu Świata. Miał 13 lat, 4 miesiące i 24 dni, gdy naciskany przez sponsorów ojciec wymusił jego start w Zakopanem na Hannu Lepistoe. Klimek uzyskał 88,5 m zajmując ostanie miejsce w kwalifikacjach i można było się obawiać o jego przyszłość. Nie było w polskim sporcie dzieciaka poddawanego tak dużej presji.

Siłą polskich skoków jest Stoch, który jutro po raz pierwszy w karierze wystartuje w żółtym plastronie lidera Pucharu Świata. Zwykle to on gonił rywali, teraz oni będą gonili jego. Dziś pokonał Gregora Schlierenzauera z taką łatwością, że aż strach pomyśleć, iż po niedzielnym konkursie w Engelbergu skoczkowie jadą już na Turniej Czterech Skoczni. A więc tam, gdzie 13 lat temu wszystko co największe w nowożytnej erze polskich skoków się zaczęło.

Poza Małyszem żaden Polak nie wygrał TCS. Stoch był przed rokiem czwarty, ale jechał do Oberstdorfu z duszą na ramieniu. Fatalny początek sezonu sprawił, że przerwał starty w Pucharze Świata, by odbudować się trenując w Ramsau. Poskutkowało. Teraz sytuacja jest diametralnie różna, Polak pojedzie do Niemiec i Austrii jako główny faworyt.

Ale polskie skoki przestały być monodramem. Bardziej niż od samego lidera zależą od wysiłku zbiorowego drużyny. Za Małysza było tak, że rodzimy kibic ściskał kciuki tylko dwa razy w konkursie. Dziś musi je zaciskać bez przerwy, bo nigdy nie wiadomo, kto odleci. W Klingenthal Biegun, z jakąś pomocą szczęśliwych wiatrów, dziś Ziobro w konkursie zdecydowanie mniej loteryjnym. Przyszłości przewidzieć się nie da, ale sezon olimpijski zaczął się dla nas po olimpijsku.

Dodając do tego Justynę Kowalczyk, biatlonistów i łyżwiarzy aż trudno uwierzyć, że jeszcze tak niedawno polskie sporty zimowe właściwie nie istniały.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.