Short-track. Aida Bella: Sesja w "Playboyu"? Nie mam sobie nic do zarzucenia

- Nie oglądałam bez przerwy swoich zdjęć z "Playboya", tak jak Justyna Kowalczyk nie ogląda w kółko reklam, w których wystąpiła - mówi reprezentantka Polski w short-tracku Aida Bella. Zawodniczka wciąż nie jest pewna startu na igrzyskach w Soczi i musi wyjaśniać, że w olimpijskich kwalifikacjach wypadła słabiej niż oczekiwano przez kontuzję, a nie przez flirt ze światem mediów.

Łukasz Jachimiak: Od środy będzie pani walczyć o medale Uniwersjady w Trydencie. Studenckie igrzyska mogą się dla pani okazać jedynymi w tym sezonie. Podobno wyjazdu do Soczi nie jest pani pewna przez sesję w "Playboyu"?

Aida Bella: W rozmowie z jedną z opolskich redakcji stwierdziła tak moja trenerka, a ja się z tym stwierdzeniem nie zgadzam. Byłam dobrze przygotowana, a nie mogłam tego pokazać, więc obie byłyśmy rozczarowane. Ale sytuacja nie jest jeszcze przesądzona. Na razie Polska ma jedno olimpijskie miejsce w short-tracku. Wywalczyła je Patrycja Maliszewska, więc na pewno to ona pojedzie do Soczi. Zasady są proste ? na 500 i na 1000 metrów wystartują po 32 zawodniczki, na 1500 m ? 36. W kwalifikacjach na 500 metrów zajęłam 34. miejsce, teraz jestem pierwszą rezerwową.

Nie drugą?

- 33. jest Niemka, a Niemcy z tego miejsca zrezygnują, bo mają swoje wewnętrzne minima. Od nich pojadą do Soczi tylko ci, którzy w kwalifikacjach byli w pierwszej "20". Nie wiem, jak jest w innych reprezentacjach, ale jestem dobrej myśli. Przed igrzyskami w Vancouver też początkowo wydawało się, że reprezentować będzie nas tylko Patrycja, a ostatecznie miejsca znalazły się jeszcze dla Pauli Bzury i Kuby Jaworskiego. Dlatego spokojnie czekam do stycznia, aż wszystko się wyjaśni. I nie przejmuję się tym, co powiedziała moja trenerka. W trudnych sytuacjach ludzie często bronią siebie.

Podejrzewam, że wielu ludzi - tak jak ona - uważa, że medialne zamieszanie mogło przeszkodzić pani i Marcie Wójcik w przygotowaniach do olimpijskich kwalifikacji.

- Mam kontakt z zawodnikami z całego świata i dobrze wiem, że takie akcje są wliczone w życie zawodowego sportowca. Kampanie reklamowe, sesje zdjęciowe, wizyty u sponsorów - to wszystko normalna sprawa. W Polsce musimy zrozumieć, że jak ktoś sportowca promuje, to chce coś z tego mieć. Nasza obecność w mediach w żaden sposób nie kolidowała z treningami. Nie odpuściłam ani jednych zajęć, nie jeździłyśmy z Martą do Warszawy kosztem treningu.

Ale trenerka nie zarzuca wam, że zaniedbałyście trening. Twierdzi, że nie byłyście na nim odpowiednio skoncentrowane.

- Znalazłyśmy się w nowej sytuacji, bo nagle zrobiło się o nas głośno, ale cały czas pamiętałyśmy, o co walczymy. Nie zdekoncentrowałyśmy się. Przecież nie oglądałyśmy ciągle naszych zdjęć, tak jak Justyna Kowalczyk w kółko nie ogląda reklam, w których wystąpiła. Gdybym nie odniosła kontuzji w czasie zawodów kwalifikacyjnych, to teraz nie byłoby tego zamieszania. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Byłam przygotowana bardzo dobrze, na sto procent byłam w stanie zdobyć kwalifikację. A tak w Turynie, gdzie uszkodziłam mięsień czworogłowy lewej nogi, zajęłam 37. miejsce, a w Kołomnie byłam już na 31., dającym kwalifikację miejscu, choć jeszcze mocno odczuwałam skutki urazu. W sumie dało mi to 34. pozycję w kwalifikacjach. Szkoda, że w naszej dyscyplinie nie ma zawodów drugiej szansy. Nie mamy tak dobrze jak narciarze czy biathloniści, którzy olimpijski start mogą sobie zapewnić już nawet jednym punktowanym miejscem w Pucharze Świata. Wiem, że niektórzy sportowcy wyjazd do Soczi mogą nawet wywalczyć na Uniwersjadzie. Dla mnie to coś niesamowitego. Nawet zawodnicy z innych dyscyplin przyznają, że w short-tracku mamy najcięższe kwalifikacje.

Załóżmy, że ostatecznie będzie pani mogła wystartować w Soczi. Po jaki wynik pojedzie pani na igrzyska?

- Dla mnie byłyby to pierwsze igrzyska, więc już start w nich byłby ogromnym osiągnięciem. Nie wiem, jak poradziłabym sobie z presją, ale wydaje mi się, że paraliżujące to są kwalifikacje. Przed nimi każdy wie, że ma tylko jedną szansę, żeby załapać się na igrzyska. A na nich to już pewnie ma się ten luz, że jest się wśród najlepszych.

Chodzi pani po głowie taka niespodzianka, jaka kiedyś na igrzyskach już się w short-tracku zdarzyła?

- W Salt Lake City Australijczyk Steven Bradbury zdobył złoty medal po tym, jak w finale wywróciło się trzech prowadzących zawodników. Właśnie taka niewdzięczna jest nasza dyscyplina. Cały czas powtarzam, że chcąc dojść do finału, musimy przejść cztery biegi albo pięć, bo to zależy od dystansu. W każdym awans osiągają tylko ci, którzy zajmują pierwsze i drugie miejsce. Można już w pierwszym biegu dostać zawodników na miarę finału olimpijskiego i wtedy trudno cokolwiek zdziałać. Dlatego gdybym mogła walczyć na igrzyskach, cieszyłabym się już z przejścia pierwszego biegu. A później liczyłabym na łut szczęścia. Może to nie brzmi zbyt fair, ale u nas po prostu tak jest, że jedni zyskują na pechu i błędach innych. Ale wróćmy na ziemię. Na razie koncentruję się na Uniwersjadzie. Wystartuję na wszystkich dystansach, chcę osiągnąć dobre wyniki, bo to będzie test przed mistrzostwami Europy. Na nich będziemy bronić brązowego medalu w sztafecie, wywalczonego w tym roku w Malmoe. A jeśli w styczniu dowiem się, że jadę do Soczi, to na pewno tam wystartuję najlepiej, jak potrafię.

Ten brązowy medal to pani największy sukces w karierze?

- W 2009 roku otarłam się o medal mistrzostw Europy w Turynie. Na 500 m byłam piąta. Wejście do finału przegrałam o milimetry płozy, a w tym finale spokojnie mogłabym powalczyć. W Pucharze Świata byłam trzy razy 12. Te wyniki osiągnęłam po urodzeniu synka. Medal też wywalczyłam już po porodzie. Stojąc na podium, płakałam z radości. Na lodowisku u siebie mamy z Martą wydrukowane zdjęcia z tamtej chwili. Czasem, kiedy w trakcie treningu mamy ochotę rzucić tym wszystkim, te zdjęcia nas ratuję. Patrzymy na nie i myślimy: "tyle trenowałaś, to dawaj dalej, zdobywaj kolejne medale". To nakręca też innych zawodników. Jak ktoś widzi, że nas stać na medal, to i on w siebie wierzy. Jeżeli w polskim short-tracku pojawiłby się zawodnik, który zdobyłby medal olimpijski, to moglibyśmy bardzo się rozwinąć.

Do "Playboya" trafiła pani przez projekt "X dni do Soczi", a do projektu przez brak pieniędzy na odpowiednie przygotowania do igrzysk. Co udało się zdziałać?

- Projekt zakończył się 11 listopada. Sukcesem, bo naszej piątce [poza Bellą i Wójcik chodzi o Zbigniewa Bródkę, Piotra Janosza i Szczepana Karpiela-Bułeckę] udało się zebrać 21 tys. złotych. Oczywiście dzięki części tej kwoty, która przypada na nas, nie będziemy mogły z Martą zabierać na zagraniczne zawody fizjoterapeuty, z którym pracujemy. Opłacenie lotów i hotelu dla niego kosztuje dużo więcej. Ale celem było przede wszystkim pokazanie się. My z Martą zaczęłyśmy od krótkiego filmu, w którym łyżwą kroiłyśmy arbuza. Zauważyła to jedna telewizja, później kolejna, w końcu akcją zainteresowały się praktycznie wszystkie media, bo to nowa rzecz. Polskie związki sportowe są biedne, nie są w stanie zapewnić zawodnikom takich warunków przygotowań, jakie mają nasi rywale z innych państw. Nie mogą, bo Ministerstwo Sportu daje im za mało pieniędzy. Ale my nie chcieliśmy narzekać na sytuację. Po prostu wzięliśmy sprawy w swoje ręce, pokazaliśmy, że wychodząc do kibiców, możemy poprawić swoją sytuację. Szkoda, że ministerstwo miało pretensje, gdy pytani o warunki mówiliśmy prawdę. Miałam ukrywać, że w Opolu ćwiczymy na lodowisku, na którym z dachu sypie się na nas rdza, a bandy nie są obłożone profesjonalnymi materacami, które powinny chronić nas przed kontuzjami? Chcieliśmy pokazać ludziom nasze problemy i przede wszystkim naszą pasję, która jest od tych problemów silniejsza.

Na pewno liczyliście, że dzięki akcji zgłoszą się do was sponsorzy. Udało się?

- Nie odezwał się nikt. Udzieliłyśmy mnóstwo wywiadów, byłyśmy w różnych telewizjach, ale na razie nie dało to efektu.

Może po sesji w "Playboyu" wydajecie się zbyt drogie?

- Podejrzewam, że ludzie boją się odezwać, bo myślą, że sponsorując kogoś, trzeba wydawać na niego wielkie pieniądze. My nie jesteśmy piłkarzami, nie porównujemy się z nimi, nigdy nie będziemy mieć ani takiej pozycji, ani takich wymagań. Dla nas liczy się choćby ktoś, kto ma sklep z suplementami i chcąc reklamować się jako nasz sponsor, przekaże nam trochę tych suplementów. Chętnie zareklamujemy kogoś, kto kupi nam płozy albo buty. Niby związek zapewnia nam sprzęt, ale wymienia go co trzy-cztery lata. Odlewy, jak potocznie mówimy na te buty, zużywają się dużo szybciej, bo eksploatujemy je codziennie przez 11 miesięcy w roku. A kosztują sześć tysięcy złotych. Teraz potrzebuję nowych, ale pewnie będę musiała się przemęczyć do czasu, aż związek dostanie zastrzyk gotówki z ministerstwa i będzie mógł mi je kupić.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.