PŚ w skokach. Szturc: Małysz postawił fundamenty, Kruczek zbudował świetną grupę

- Przez lata na zawody jeździliśmy prywatnymi samochodami, mieszkaliśmy w najtańszych hotelach, a wydarzeniem było to, że Adam kupuje kombinezon od Harady - wspomina Jan Szturc. - Teraz pod każdym względem dorównujemy najlepszym zespołom świata - dodaje odkrywca talentu Adama Małysza, który współpracuje z kadrą. Konkurs drużynowy w sobotę o 16, indywidualny w niedzielę o 13:45. Relacja na żywo na Sport.pl

W piątkowy kwalifikacjach Polacy spisali się wyśmienicie. Wygrał je Piotr Żyła, trzeci był Dawid Kubacki, a piąty Jan Ziobro. Nie muszący się kwalifikować Kamil Stoch oddał najdłuższy skok i do rekordu skoczni zabrakło mu tylko 1,5 metra. Do niedzielnego konkursu awansowali też Krzysztof Biegun, Maciej Kot i Stefan Hula.

Łukasz Jachimiak: Przed rokiem w Kuusamo, w pierwszym drużynowym konkursie sezonu, polscy skoczkowie zajęli dopiero 11. miejsce. Powtórki w Klingenthal chyba nie musimy się obawiać?

Jan Szturc: Na pewno nie. Nasza drużyna jest jedną z najlepszych na świecie i myślę, że już w Klingenthal powalczy o miejsce na podium. W poprzednim sezonie rzeczywiście na początku skakała jak w najgorszych czasach dla polskich skoków, ale szybko się pozbierała i osiągnęła duże sukcesy.

Pamięta pan pierwszy drużynowy konkurs Pucharu Świata? W 1992 roku w Predazzo Polska w składzie Jarosław Mądry, Zbigniew Klimowski, Alojzy Moskal, Jan Kowal zajęła 11. miejsce, wyprzedzając tylko Kanadyjczyków i Bułgarów.

- Po ostatnim, świetnym sezonie do tamtych czasów nie chce się wracać. Przez te 20 lat doczekaliśmy się prawdziwych osiągnięć szerokiej grupy. To efekt dużo większej popularności skoków w naszym kraju. 20 lat temu o mistrzostwo Polski na Wielkiej Krokwi rywalizowało 10 zawodników, teraz na starcie staje 70-80 skoczków. To niesamowita różnica ilościowa. A różnica jakościowa jest jeszcze większa. Wspominać wolę czasy trochę późniejsze, kiedy Wojtek Skupień i Robert Mateja chociaż sporadycznie potrafili zdobywać punkty Pucharu Świata. A najchętniej wracam do drugiej połowy lat 90. W 1997 roku Robert był piąty na mistrzostwach świata w Trondheim, dwa lata wcześniej Adam Małysz, jako 17-letni chłopak, zajął 10. i 11. miejsce na mistrzostwach świata w Thunder Bay, a w roku 1996 wygrał już swój pierwszy konkurs Pucharu Świata w Oslo. Już w tamtym okresie potrafił wskakiwać na podium, należał do czołówki, dał naszym skokom pierwsze duże sukcesy po latach strasznej posuchy. Tej iskierki potrzebowaliśmy, żeby mieć to, co mamy teraz.

Mamy zespół, który w sezonie olimpijskim potwierdzi klasę?

- Wierzę, że na igrzyskach w Soczi chłopcy zrobią to, co zrobili na tegorocznych mistrzostwach świata w Val di Fiemme. Stać ich na medal w drużynie i chociaż jeden medal w konkursach indywidualnych. W nasz zespół nie wypada nie wierzyć, bo po tym jak Adam zakończył karierę właśnie dzięki tej ekipie skoki nie przestały być jedną z naszych ulubionych dyscyplin sportu.

Proszę powiedzieć szczerze - bał się pan, że po Małyszu nic nam nie zostanie?

- Długo wydawało się, że bez niego nie będziemy się liczyć, bo też długo żaden z zawodników nie potrafił zbliżyć się do osiągnięć Adama. To się w końcu udało, bo wspaniałą pracę wykonuje Łukasz Kruczek. Zjednał sobie ludzi, doskonale dogaduje się z trenerami klubowymi, zbudował świetną grupę. Od trzech sezonów z nim współpracuję, widzę, ile dobrego zrobił. W jego sztabie znaleźli się fachowcy, którymi on, jak prawdziwy szef, sprawnie zarządza.

To sztab na miarę tego, jaki przed laty wokół Małysza zbudował Apoloniusz Tajner?

- Nie mam co do tego wątpliwości. Kiedyś w naszych skokach trener i ewentualnie jego asystent odpowiadał za wszystko. Na początku tego stulecia, obserwując, jak z kadrą współpracują prof. Jerzy Żołądź i psycholog Jan Blecharz, przekonaliśmy się, ile oni dają. Wtedy z obecności takich fachowców korzystać w pełni potrafił może jeszcze tylko Adam, ale teraz sztab skupiony wokół trenera musi być duży, bo młodzi skoczkowie świetnie rozumieją, jak ważna jest nie tylko praktyka, ale i teoria sportu. Łukasz rozwinął to, co zapoczątkował Apoloniusz Tajner.

Jak to możliwe, że prawie 15 lat temu, w warunkach biednego, polskiego sportu powstał tak profesjonalny sztab zajmujący się skoczkami?

- Tajner jeździł wówczas na zawody i oglądał, jak funkcjonują najlepsze drużyny. Najmocniejsi wtedy Niemcy i Austriacy, mieli sztaby rozbudowane. Apoloniusz powiedział szefom związku, że z zawodnikami musi pracować nie tylko on sam, że szkolenie musi być oparte na autorytetach z różnych dziedzin. Te autorytety dostały pole do popisu, bo trafiła im się współpraca ze skoczkiem, który za chwilę stał się zdecydowanie najlepszy na świecie. On skorzystał zdecydowanie najwięcej, bo miał już sporo doświadczenia i świetny charakter.

Ale bez sponsorów współpraca z Żołądziem i Blecharzem nie byłaby możliwa?

- Na pewno wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby do związku nie przyszły zagraniczne firmy, a z czasem też polskie. Zaczęło się od austriackiej firmy Loos. Adam po swoich pierwszych sukcesach miał o tyle łatwiej, że pomagał mu menedżer. Z jego pracy skorzystali wszyscy, bo sponsorów szukał też pozostałym skoczkom. Odciążył PZN. Wydatki rosły w miarę sukcesów, ale też rosły zyski. Ministerstwo Sportu widziało, co się dzieje, dlatego zwiększyło dotacje na związek. Chłopcy mieli motywację, o finanse nie musieli się martwić. A teraz mają już naprawdę świetne warunki. Oczywiście zapracowali sobie na nie. Ale bardzo dużo zawdzięczają Adamowi, bo to dzięki niemu skończyły się beznadziejne lata dla naszych skoków.

Edi Federer pojawił się już za czasów Pavla Mikeski, ale wtedy bogato w kadrze jeszcze nie było?

- Doskonale pamiętam, że drużyna miała jednego busa. Podróżowało się nim z bagażami na kolanach, często ludzie byli obładowani aż ponad głowy. Wszystko się budowało, czasy były trudne, ale właśnie wtedy stanęły fundamenty naszych dzisiejszych skoków. Postawił je Adam. Bez jego sukcesów nie byłoby dziś stać nas na to, żeby w detalach dorównywać najlepszym drużynom. Teraz mamy najlepsze narty, kombinezony, tak samo fachowy sztab jak inni. O nic nie musimy się martwić. Wystarczy dobrze skakać.

Na ile w latach między sukcesami Piotra Fijasa i Adama Małysza kadra była słaba przez biedę, jaką klepał związek?

- Najwięcej mogę powiedzieć o sezonie 1998/1999, kiedy to po Turnieju Czterech Skoczni razem z Piotrem przejąłem kadrę. Wtedy jeździliśmy na zawody Pucharu Świata i na głowie mieliśmy mnóstwo spraw. Wcześniej, przed Mikeską, bałagan był jeszcze większy. Długo była taka zasada, że ze skoczkami na zawody jeździł trener, który najlepszego z chłopaków prowadził w klubie. Pomijając Japonię, gdzie zawsze panował wzorowy porządek, a organizatorzy zapewniali ekipom zakwaterowanie w bardzo ładnym hotelu, zawsze szukaliśmy najtańszych noclegów. Poza tym na zawody jeździło się prywatnymi samochodami trenerów albo autem przydzielonym na dany okręg. Jeden samochód był w beskidzko-śląskim, drugi w tatrzańskim. Ekipa była mała - trener i dwóch-trzech zawodników, do nowinek sprzętowych nie mieliśmy żadnego dostępu, zadowoleni byliśmy, jak udało się nam dostać jakiś smar. O kombinezonach i nartach w ogóle nie warto mówić. Do igrzysk olimpijskich w Lillehammer, w 1994 roku, w zakresie sprzętu panowała dowolność, więc bogaci grali w innej lidze.

Czego najbardziej im zazdrościliście?

- Właśnie w Lillehammer Norwegowie kombinowali z montażem nart do butów. Wiązania przesuwali do tyłu, dzięki temu z przodu mieli większą powierzchnię nośną i mogli dalej odlatywać. Oni już wtedy mieli ludzi skoncentrowanych na nowinkach i dzięki nim zyskiwali bardzo dużo. A nam brakowało rąk do najpilniejszej pracy. I kontaktów. U nas nikt nie wiedział, z jakiego materiału dostajemy kombinezony, a jakie materiały są najlepsze. Teraz do każdego zawodnika dobieramy materiał, każdy sprawdza, czy lepiej czuje się w stroju bardziej elastycznym czy w sztywnym, skoczkowie testują, jak dany kombinezon sprawdza się im na dojeździe do progu, jaki daje komfort lotu. A kiedyś myśleliśmy tylko o tym, żeby było w czym skakać.

A może współcześni zawodnicy przesadzają, może - ku uciesze producentów sprzętu - poszli za daleko, skoro mają już narty dostosowane do różnych kierunków wiatru, a kombinezony zmieniają w zależności od tego, czy skaczą w zawodach, czy w treningach?

- Dziś po prostu zwraca się uwagę na wszystkie drobne szczegóły i tak trzeba postępować, żeby w wyrównanej stawce na czymś nie stracić. To kiedyś było nienormalne, bo naprawdę żaden kombinezon nie może być dobry przez cały sezon. On się zużywa, dlatego najlepszy warto oszczędzać, korzystać z niego tylko w zawodach. My o tym wiedzieliśmy już dawno temu, ale na takie sprawy nie było nas stać. Tylko Adam, kiedy osiągnął pierwsze sukcesy i zarobił trochę pieniędzy, kupił sobie kombinezon firmy Mizuno od jednego z Japończyków.

Od którego z nich pasował?

- Dokładnie już nie pamiętam, ale chyba od Mashiko Harady. Kiedyś kombinezony nie były mierzone tak dokładnie, jak teraz. Strój nie był oczywiście idealnie skrojony pod Adama, jednak liczyło się, że w miarę pasował i spełniał wymogi. Stare czasy - wracam do nich z sentymentem i bardzo się cieszę, że skoki dają nam nie tylko takie wspomnienia, ale też nowe emocje.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.