Alan Watkinson, nauczyciel WF z Feltham Community College, pierwszy raz zobaczył na lekcji Mo, gdy mówił uczniom, że z oszczepem trzeba się obchodzić ostrożnie. Kątem oka zobaczył, że nowy 11-latek, zamiast słuchać, buja się na poprzeczce bramki.
Nauczyciel ciężko wspomina pierwszy okres nauki. Chłopak po trzech latach od przeprowadzki z Mogadiszu, via Dżibuti (ojciec postanowił wyjechać z ogarniętej wojną Somalii), znał na tyle język, by trafić do toalety. Mieli startować w regionalnych zawodach, Watkinson pyta: - Masz transport czy jedziesz klubowym busem? Po angielsku bus to coach, czyli identycznie jak trener. - Coach - odpowiedział młody człowiek. Trener musiał drałować 30 mil po niego z powrotem do domu, bo oczywiście żadnym busem nie przyjechał. Innym razem Watkinson pyta po zawodach: - Czemu im się nie urwałeś? Jak jesteś mocny, to się urwij! Po co z nimi biegłeś? - Bo nie wiedziałem, gdzie meta.
Zdarzyło się, że wystartował w przeciwną stronę.
Nauczyciel motywował go różnie. Raz obiecał mu koszulkę Arsenalu, gdy wygra. Wygrał i chciał zostać piłkarzem. A na boisku był zawsze tam, gdzie piłka. - Nie mogłem mu tego wybić z głowy - mówił Watkinson.
Udało się, gdy Mo poleciał z innymi młodymi zawodnikami na Florydę na treningi - z czym zresztą też nie było łatwo, bo papiery z Somalii szły do Wielkiej Brytanii miesiącami i trzeba było walczyć o wizę. Wrócił i powiedział: - Nie chcę już być piłkarzem. Chcę biegać.
To mniej więcej wtedy skoczył na golasa z mostu Kingston po imprezie. Nie umiejąc pływać.
Pewnego dnia na lotnisku Yomo Kenyatta w Nairobi, kiedy po kilku dniach wznowiono ruch lotniczy wstrzymany przez chmurę popiołu z islandzkiego wulkanu, Mo powiedział do żony: - Wracaj do domu sama. Ja muszę pobiegać.
Był to ich miesiąc miodowy.
Mo poznał Kenijczyków, kiedy agent sportowy Ricky Simms (ten od Usaina Bolta) wynajął im dom z tarasem w Teddington na przedmieściach Londynu, w którym mieszkali razem i trenowali. Wtedy, jako 18-latek, poznał, co znaczy robota i że Kenijczycy to najbardziej pracowici sportowcy.
Później zamieszkał u nich, w Iten.
- Kenia otworzyła mi oczy. Pierwszego dnia poszedłem na trening o 8.30, a tamci już wracali. Następnego dnia wstałem jak oni, o 6. Oni jak nie wygrywają, to nie nakarmią rodziny - mówił Mo o swoim sportowym przebudzeniu.
Dzielił dom z trzema innymi biegaczami kenijskimi, jadł to, co oni, żył tak samo - tylko trening, jedzenie, spanie, trening, jedzenie, spanie.
Dlatego zostawił żonę na lotnisku w Nairobi i wrócił biegać do Iten.
Teraz przerzucił się do szalonego maga biegów, byłego wspaniałego maratończyka Alberto Salazara, trzykrotnego zwycięzcę w Nowym Jorku. Salazar 11 lat temu zaczął Nike Oregon Project sponsorowany przez Nike - pomysł, który miał rozwinąć bieganie długodystansowe w USA. Mo był tam pierwszym Europejczykiem.
Mieszka wraz ze srebrnym medalistą na 10000 m - serdecznym druhem Galenem Ruppem - w specjalnym domu, w którym system filtrów pozwala na zmniejszenie ilości tlenu w powietrzu. Zawodnik - monitorowany 24 godziny na dobę - czuje się, jakby był w wysokich górach, organizm zaczyna produkować zwiększone ilości czerwonych krwinek, więc zwiększa się wytrzymałość. Mo biega w kieracie wodnym, aby wzmocnić odbicie, albo w stanie nieważkości, aby polepszyć szybkość.
Treningi z Kenijczykami w Iten rozpędziły Mo. Dzięki nim zdobył pierwsze tytuły - halowe - oraz mistrzostwo Europy na 5000 i 10000 m w Barcelonie w 2010 roku.
Dzięki treningom z Salazarem wygrał bieg na 5000 m na mistrzostwach świata w Daegu i zdobył tytuł wicemistrza na 10000 m.
Starszego brata Mo Faraha, Faisala, odwiedzili ostatnio reporterzy "Guardiana". Faisal pasie kozy w Gabiley w Somalilandzie, ma sześć kilometrów do najbliższego źródła prądu i co dwa, trzy dni musi tam się udać, by naładować telefon komórkowy.
Mama Amran nigdy nie wyjechała z Afryki, nie dała się namówić mężowi. Najdalej pojechała do Dżibuti, gdy ojciec Mo postanowił uciec przed wojną domową i gdy w Mogadiszu zniszczono mu biznes. Ale do Anglii? No way. Mo z Dżibuti wyjechał do ojca komputerowca jako ośmiolatek.
Teraz Amran i Faisal są razem w Gabiley, niedaleko granicy z Etiopią, dokąd bite drogi nie dochodzą.
Biegi syna na 10000 m i na 5000 m Amran oglądała tam, gdzie Faisal ładuje komórkę. Rozmawiają z Mo niemal codziennie.
Sobotni wyścig na 5000 m zaczął się jak poranny jogging.
Ale po trzech kilometrach zaczęło się poważne ściganie, podwyższyli tempo. Ścigało się oprócz Mo trzech Etiopczyków, dwóch Kenijczyków, biegający dla USA Kenijczyk Bernard Lagat, biegający dla USA Sudańczyk Lopez Lomong, biegający dla Azerbejdżanu Etiopczyk Hayle Ibragimow, Abdallati Iguider z Maroka. Zaczął się wyścig na 2000 m.
Mo pobiegł jak wirtuoz, odparł wszystkie ataki Etiopczyków, Kenijczyków - z pomocą przyjaciela Ruppa, który chronił go od zewnętrznej na ostatnich łukach. Podobna taktyka dała Ruppowi srebro na 10000 m. Rywali zmusił do biegania większym łukiem. Kiedy trzeba, przyspieszał tak, aby nie byli w stanie zabiec mu drogi na ostatnich dwóch okrążeniach. Na ostatnich 250 metrach uruchomił drugi strzał, nad którym pracował z Salazarem, i odparł ostatnią próbę Dejena Gebrmeskela. Wyglądało jakby powiedział do siebie jak Fin Lasse Viren: - Teraz jestem uciekinierem, jestem ścigany. Wszyscy chcą mnie dorwać, ale ja im ucieknę!
Dotąd tylko sześciu biegaczy wygrało na igrzyskach oba długie dystanse, Brytyjczycy czekali na coś takiego 116 lat. Pierwszym był 100 lat temu Hannes Kohlemainen, potem Emil Zatopek z CSRS w 1952 r., Władymir Kuc z ZSRR cztery lata później w Melbourne, Viren dwukrotnie - jako jedyny - w 1972 i 1976 r. oraz Etiopczycy Mirus Yifter w kadłubkowych igrzyskach w Moskwie w 1980 roku i Bolt długich dystansów Kenenisa Bekele w Pekinie.
Mo jest siódmy. Siódmy wspaniały.