Ile razy zabrzmi Mazurek Dąbrowskiego? Dowiesz się w serwisie Polacy w Londynie ?
Siła przeciw sile: otworzyć własny komputer z ekranem o wielkości plazmy, zebrać myśli i próbować wbić je w klawiaturę. Mogłoby się udać, gdyby kolega olimpijczyk z przodu nie postawił na wygodę i nie rozłożył fotela. Żeby zabrać się do pisania, musiałbym mieć ręce zredukowane do skrzydełek z KFC.
Drugie wyjście to tylko zebrać myśli. Ale jak już się je zbierze po dwóch tygodniach polskiej olimpiady 2012, to bolą jak kolana Marcina Dołęgi po wyciskaniu 190 kg.
Właśnie kajakarz Piotr Siemionowski nie wszedł do finału, bo zagapił się na starcie, miał płynąć po złoto. Trener siatkarzy Andrea Anastasi mówi - mam to nagrane - po porażce z Rosją: "Krytykujecie, krytykujecie, a jakbyśmy wygrali, to co byście pisali?".
Judoczka Pogorzelec nie chce podciąć rywalki, bo tamtą boli noga. Kajakarka górska Pacierpnik gubi się w finałowym wyścigu, bo jest zaskoczona, że po eliminacjach prowadzi. Młociarz Fajdek bije przed igrzyskami życiowe rekordy, ale na igrzyskach pali wszystkie próby.
Biegacze sztafety 4x400 m biją się na pięści o to, kto ma wbiec pierwszy do łazienki, na bieżni są o wiele wolniejsi. Nawet na konia nie można liczyć, a kto jak nie on powinien mieć zdrowie? Niestety, wałach Wag nie przeszedł badań weterynaryjnych i nasz jeździec nie wystartował w konkursie WKKW.
Gdyby nie kulomiot Majewski oraz wioślarki Michalska i Fularczyk, polskie medale byłyby głównie niespodziewane i z reguły zdobyte w sportach spoza głównego nurtu. Powiedziałbym nawet, że to medale statystyczne. Nasi stosują bowiem znaną z teorii wojny taktykę "flood the zone", czyli zalać strefę - jak się wysyła 217 olimpijczyków, kilka niespodzianek musi się trafić.
Bardzo się boję tych ostatnich dni igrzysk, każdych igrzysk. Jezu, Sydney, Salt Lake City, Ateny, Pekin i znowu to samo, pomyślałem sennie. A z drugiej strony... Co oni są winni, ci sportowcy.
Jegomość z telewizorem zamiast komputera przyjemnie grzeje mnie w bok. Zamykam oczy i nagle jestem w Warszawie nad Wisłą. Patrzę i nie wierzę w to, co widzę - na wodzie ścigają się wioślarskie ósemki Uniwerku i Polibudy!
Pędzą pod prąd od mostu Gdańskiego do Poniatowskiego, na nabrzeżu dziesiątki tysięcy ludzi jak w Londynie między Putney a Chiswick, gdy Cambridge ściga się z Oksfordem. Co jest, do cholery? Ostatni raz ta rzeka żyła sportem w latach 70. zeszłego wieku, kiedy na trening wypływało dziesięć kajakarskich czwórek z warszawskich klubów: Spójni, Skry, Maratonu, Drukarza, Marymontu. Czasy były złe, wiadomo, komuna, ale sama Skra wystawiała na wodę trzy czwórki, dziś nie ma w mieście żadnej.
Patrzę na datę na zegarku: niedziela, sierpień 2024 r. Śnię, pierwszy raz śnię i wiem, co mi się śni!
Mijają mnie biegacze truchtający wzdłuż Wisły. Przecieram oczy - biegną po takich samych ścieżkach, jakie widziałem na Wyspie Małgorzaty w Budapeszcie albo przy St. Kilda Beach w Melbourne - miękkich, szerokich. Włażę na wiślaną skarpę: widzę setki joggerów, po horyzont, w tym kobiety pchające przed sobą wózki z bobasami, małżeństwa biegające razem. Nikt nie puka się w czoło, bo każdy mija takie same osoby jak on.
Ups. Ktoś dzwoni. Kto? Wnuczka?! - Jedziemy, dziadku, z klasą na zawody, te cotygodniowe, będę późno. Mój nauczyciel WF-u mówi, że mam talent do piłki i wystąpi dla mnie o stypendium. Ale przyszedł też selekcjoner z programu Naprzód Polska, popatrzył na moje ręce, a potem zebrał nas kilka w jednym pokoju, były małe dziewczyny i duże, i powiedział: "Słuchajcie, wśród was jest mistrzyni olimpijska w Los Angeles 2032".
Popatrzyłem na swoje graby. No tak, pewnie dziecko nadaje się do wiosłowania po dziadku kajakarzu.
Łzy stanęły mi w oczach na samo wspomnienie. W 2012 r. połowa naszych dzieciaków w podstawówce miała zwolnienie lekarskie z WF-u. Rodzice - znaczy my - coraz mniejszą wagę przywiązywali do kultury fizycznej. Szkoły też ją olewały. Pamiętacie swojego nauczyciela WF-u z podstawówki? Założę się, że niejeden z was powie: wyjątkowo nieudane połączenie kaprala z idiotą.
Jakimś cudem wyrósł przede mną kiosk z gazetami. Otworzyłem ostatnią stronę. W komentarzu Radosław Leniarski - tak jest, ja, a więc żyję! - pisze: "Jakie to szczęście, że 12 lat temu zlikwidowaliśmy Klub Londyn, że już nikt nie wyrzuca w błoto milionów złotych z naszych podatków na dziesiątki wysoko opłacanych zawodników, którzy traktują sport jak pracę w budżetówce. To chyba cud, ale nie ma już działaczy z epoki lodowcowej, w sportowych związkach są menedżerowie pełną gębą, a na boiskach, bieżniach i pływalniach setki świetnie przygotowanych trenerów przygotowują do olimpijskich zmagań zmotywowanych, ambitnych młodych ludzi. Sportowa piramida wreszcie nie stoi na czubku. Trauma z Sydney, Aten, Pekinu i Londynu poszła sobie precz".
Boże, jak ja nie chciałem się obudzić...
Marta Walczykiewicz ? - bo lilaróż jest kolorem twardzieli