Londyn 2012. Pływanie. Olimpijskie pożegnanie z Otylią

Byłem na jej pierwszym olimpijskim starcie, byłem przy ostatnim i po 12 latach z Otylią muszę stwierdzić, że nigdy nie dostarczała ludziom płytkich emocji

- W finale będę myśleć tylko o tym, aby walczyć do końca. Tak trzeba pływać - powiedziała Otylia Jędrzejczak.

Miała 17 lat i właśnie awansowała do finału 100 m motylkiem na igrzyskach w Sydney. Wysoka, szczupła dziewczyna stojąca przede mną wtedy była zjawiskiem. W półfinale pobiła rekord Polski o sekundę, a rekord Europy - miał wtedy tyle lat, co ona - o 0,01 s. A po finale płakała z rozczarowania, że do mety nie dopłynęła pierwsza. To było niezwykłe. Staliśmy w strefie mieszanej, nad nami ryk tysięcy Australijczyków, bo co chwila wygrywał ich człowiek, między nami barierka. Pocieszaliśmy ją: Otylia, to dopiero początek, a ta nastolatka - dziwne, a może fascynujące połączenie nieśmiałości, niepewności, kruchości mimo 187 cm wzrostu i pleców Tarzana, z nieustępliwością i głodem sukcesu - w ogóle nie chciała słuchać, bo wiedziała, że taki czas zdarza się rzadko i wtedy trzeba chwytać z całej siły. Poleciała do Sydney jako najlepsza pływaczka Europy, i chciała rozwalić całe to towarzystwo amerykańsko-australijskie. Uważała ten występ za rozczarowanie.

Kiedyś dwa lata później spotkaliśmy się w "Gazecie", a właściwie na basenie w budynku Agory, i wtedy Otylia powiedziała, że chciałaby się ścigać do igrzysk w 2012 roku. Jeszcze nie wiedziała wtedy, że odbędą się w Londynie, a już na pewno nie miała pojęcia, że jej sportowa droga, plotąc się w życiem osobistym, potoczy się w tak niezwykły sposób - szczęśliwy, dramatyczny, tragiczny.

W Atenach chwyciła za serce całej Polski. To chyba była najbardziej wzruszająca chwila igrzysk. Złoty medal na szyi, a ona płacze. - Płynęłam po medal, aby zaraz go stracić. Obiecałam sobie, że sprzedam ten złoty krążek. Wystawię go na aukcję i wszystkie zebrane pieniądze oddam dzieciom cierpiącym na tę przerażającą chorobę. Nie będzie mi go łatwo oddać, ale są sprawy ważniejsze - powiedziała. Przed igrzyskami przeczytała po prostu książkę Schmitta "Oskar i pani róża".

Potem coś zazgrzytało w jej idealnym wizerunku.

Zanim o tym - uważam, że konkurencja, którą wybrała sobie Otylia - 200 m motylkiem - jest najcięższa w pływaniu. Pływacy między sobą nie nazywają go motylkiem, czy delfinem. Nazywają go koniem. Organizmy facetów jeszcze jakoś go znoszą, choć Paweł Korzeniowski ostatnio mi powiedział (wywiad z "Logo"), że nienawidzi trenować tym stylem, że jak tylko może, zastępuje go innym stylem, bo to cholernie morderczy motylek. Kręgosłup się rozsypuje, trucizna w postaci kwasu mlekowego zalewa organizm, żeby się do niego dobrze przygotować trzeba pływać 2500 tysiąca kilometrów, czyli 50 tysięcy długości basenu olimpijskiego, czyli 100 tysięcy długości basenu krótkiego, na którym Polacy często trenują. Dlatego wśród kobiet jest to konkurencja niepopularna, zgłasza się ich do niej najmniej. Bo nie da się tutaj oszukać pracy, ona jest zawsze obezwładniająca tak, że już po pierwszym treningu, tym o 5.45 rano człowiek chce się walnąć do łóżka i zostać w nim do końca. Głowa boli, wszystko boli z wysiłku, a potem trzeba iść na drugi trening.

Nie wiem, czy jest to przypadek, że wybrała pływanie koniem, czy jakiś rodzaj wyzwania, które wzięła na siebie, a może kalkulacja - praca ciężka, ale konkurentek mniej. Wolę wersję bardziej złożoną.

Rysy o której wspomniałem - dla mnie bardzo głęboka - w Polsce nikt nie chciał zauważyć. Chodziło o to, że na mistrzostwach świata w Montrealu Otylia zdobyła złoty medal i pobiła rekord świata w sposób nieprzepisowy. Niedoświadczony sędzia z jakiegoś afrykańskiego kraju stojący nad jej słupkiem podniósł rękę zatwierdzając pierwsze miejsce i rekord świata, gdy ona dotknęła ściany jedną dłonią. Jessica Schipper była na mecie o 0,04 s później. Gdyby Otylia użyła obu rąk prawdopodobnie złoto i rekord świata należałby do Australijki. Powtórki na telebimie, powtórki w telewizji, w internecie dostarczały dowodów nie do obalenia. Wynik został zatwierdzony, praktyka wyklucza zmiany, więc wystarczył gest, przyznanie się. Pisałem wówczas - jako jedyny w Polsce - że Otylia mogłaby stać się postacią, które weszłyby na zawsze do legendy pływania. Gdyby się na ten gest zdobyła. Już nigdy więcej nie udzieliła mi wywiadu i wiem, że wciąż ma żal o tamten artykuł.

Wielkość charakteru musiała udowodnić w inny sposób. Po wypadku samochodowym, w którym zginął brat a ona sama doznała obrażeń kręgosłupa, wróciła do pływania nie tylko z czystej potrzeby i chęci pływania, przyjemności startu i emocji z nim związanych, ale także - jestem pewien - z przekonania, że teraz musi tym więcej pracować, że tym bardziej musi boleć, aby ten inny, mocniejszy ból nie był tak dojmujący. Na mistrzostwach Europy zdobyła dwa złote medale z żałobną opaska na nadgarstku. Był to wzruszający moment, jeśli ktoś widział Otylię wyjeżdżająca na łóżku szpitalnym z kliniki osiem miesięcy wcześniej.

Gdybym miał się doszukiwać momentu, decydującego o tym, co dalej się działo, szukałbym go w Melbourne. Otylia zdobyła dwa medale - srebrny i brązowy, był to już jej siódmy rok pływania na światowym poziomie. Ale wtedy też miał miejsce wyścig na 200 m st. dowolnym. Otylia weszła do finału z trzecim czasem. I odpuściła, tak jak we wtorek w Londynie. Przypłynęła 6 sekund za zwyciężczynią, w Londynie też - tyle że w półfinale.

Pamiętacie, co powiedziała na swoich pierwszych igrzyskach? "Płynie się do końca".

Rozmawiałem nie tak dawno temu z Marcinem Lewandowski, osiemsetmetrowcem. Powiedział mi, że kiedyś, jeszcze jako junior, wystartował w biegu długodystansowym i zszedł z bieżni. Jego trener i brat Tomasz zaraz kazał mu wystartować raz jeszcze, w jeszcze dłuższym biegu i powiedział mu: Nigdy, przenigdy nie schodzisz z trasy. Rozumiesz? Marcin przysiągł Bogu, że nigdy tego nie zrobi.

Otylię konkurencja wymordowała, zniechęciła na długie miesiące, chciała odpocząć, poczuć trochę innego życia, a potem rozpędzić raz jeszcze. Ale wymęczył ją nie tylko ten koń piekielny, wymęczyły ją też nowe młodsze o dekadę rywalki, nowe technologia. W Pekinie przed czterema laty z kapelusza wyskoczyły dwie superszybkie dziewczyny z Chin, które pobiły rekord Otylii aż o cztery sekundy - podczas gdy ona swojej życiówki nie poprawiła od trzech lat. Pojawiły się superszybkie stroje, niedostępne dla naszych.

Tego dystansu nie dało się przepłynąć jeszcze raz, choćby się miało największe serce, o którym mówi jej obecny trener Bartosz Kizierowski.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.