Londyn 2012. Pływanie. Po klęsce Michaela Phelpsa: Jak półbóg stał się śmiertelnikiem

Wszystko było niezwykłe w tym wyścigu. Zwycięzca - hmm, sympatyczny dziwak, dwóch medalistów - kto ich zna? - i Michael Phelps ciężko ciągnący za nimi skrajnym torem - tak finał na 400 m stylem zmiennym opisuje wysłannik Sport.pl na igrzyska w Londynie.

Co dalej z Phelpsem? Dyskutuj na FORUM Sport.pl

Kto przyszedł nie zaznajomiony z wynikami porannych eliminacji na pierwszy olimpijski finał pływacki - 400 m stylem zmiennym - mógł poczuć się nieswojo. Wyczytują nazwiska, a tu nie ma Phelpsa, jest już sześciu pływaków, jego nie ma, siedmiu, jego nie ma. Wreszcie wszedł, jako ósmy, ostatni.

Czy kiedykolwiek w swojej karierze płynął na skrajnym torze, który po prostu oznacza, że finalista jest słaby? Być może, tyle że nie pamiętają tego najstarsi Indianie, w każdym razie było to z pewnością ponad dekadę temu. Mniej więcej wtedy, gdy po raz ostatni wpatrywał się w ekran telewizyjny w pływackiej szatni, gryząc paznokcie w nerwowym oczekiwaniu na wyniki eliminacji i na odpowiedź na pytanie: czy wejdzie do finału?

Dla człowieka, który wygrał dziewięć z dziesięciu indywidualnych konkurencji, w których startował na igrzyskach w Atenach i Pekinie, musiał to być szok.

Potem finał, w którym miał być wielki pojedynek między półbogiem i Ryanem Lochte. Miejsc wolnych na trybunach dla kibiców - zero. Dziennikarzy? Jakimś cudem zdecydowanie więcej niż miejsc. I chyba wszyscy oczekiwali, że ósme miejsce Phelpsa w porannych eliminacjach (mało brakowało, a mianowicie 0,07 s, aby go w ogóle nie było w finale) to był psikus, że miało miejsce jakieś chwilowe, tajemnicze i niezrozumiałe zaburzenie matriksa i że zaraz wszystko wróci na swoje miejsce.

Nic takiego - Phelps opadł z sił w połowie dystansu, przypłynął czwarty, za Lochte, Thiago Pereirą z Brazylii i Kosuke Hagino z Japonii. Przypłynął 0,34 s za trzecim. Po raz pierwszy od igrzysk w Sydney w 2000 roku, gdy jako nieznany szerzej 15-latek zakwalifikował się do jednej tylko konkurencji, nie zdobył nawet brązowego medalu.

Najbardziej szokująca w starcie tego genialnego pływaka była przeciętność.

Bartek Kizierowski, wspaniały polski sprinter, powiedział w wywiadzie obok, że Phelps to typ "walczaka", że się nie poddaje, że zwykle wygrywa, lub przegrywa - tak, zdarzało się to, ostatnio na mistrzostwach świata i eliminacjach amerykańskiej kadry - o włos, nie odpuszcza wyścigów. W takim razie teraz jest miejsce na pokazanie przez Amerykanina innego rodzaju waleczności, ważniejszej niż tylko chwilowa, zwykła waleczność w torze. Phelps bowiem bije się teraz o swoją historię, o swoją legendę.

Po co w ogóle tutaj przyjechał? Przecież zdobył wszystko. Moim zdaniem po to, aby odbudować wizerunek największego pływaka, jeśli nie największego olimpijczyka lub sportowca w dziejach. Przyjechał z myślą - jak sądzę - o tym, żeby stać się wiecznym emblematem igrzysk olimpijskich, sportowcem z największą liczbą medali, którego nazwisko zawsze wyskakuje w wikipedii na pierwszym miejscu, gdy zapytać ją o olimpiady. Dlatego nie zrezygnował z kariery po zdobyciu rekordowych ośmiu złotych medali w Pekinie, tak jak zrobił to jego poprzednik Mark Spitz po wywalczeniu rekordowych siedmiu złotych medali w Monachium. Dlatego Phelps wrócił do orki w basenie po dwóch latach pluskania się w nim.

Phelps po finale wszedł do zapakowanej strefy mieszanej, gdzie sportowcy mogą rozmawiać z dziennikarzami, i sprawiał wrażenie przede wszystkim zrezygnowanego. Być może w kilku słowach tu i tam, mocno nadstawiając ucha, można by się dosłuchać złości, sportowej złości i chęci rewanżu. W transmitowanej przez głośniki zaimprowizowanej konferencji powiedział, że "najważniejsze to zapomnieć o tym i zakończyć lepiej niż się zaczęło".

Właśnie na tym teraz polega waleczność - na odbiciu się od klęski. Jeśli Phelps zdobyłby medal na 400 m, nie byłoby takiej konieczności w następnym starciu z Ryanem Lochte. Ale jeśli pokaże swoją waleczność, wygrywając z nim lub walcząc w wyrównanym pojedynku, znów będzie pływackim półbogiem. Chwilowo jest zwykłym śmiertelnikiem. Takim z drugiego planu. Bo pierwszy plan zajął Lochte - i lśni.

Diamentami. I butami. Jest o nim głośno. 130 par butów, cała masa sportowych, w tym skrzydlate w kolorach stars and stripes jak u Kapitana Ameryki, neonowo zieloniaste jak atomowa rzeżucha, bardziej żółte niż kanarek, już są zabytkowe. No i te diamenty w aparacie ortodontycznym. - Jak to założysz, nie dostaniesz swojego medalu - miał mu powiedzieć jeden z działaczy MKOl, gdy troje medalistów szykowało się w sobotę do wejścia na podium. Lochte stchórzył, ale założył aparat sekundę po zejściu z podium.

- Ja chcę być inny - mówił w wywiadzie dla "NY Timesa".

Czy za przeciętnym Phelpsem, byłym półbogiem, nikt nie zatęskni?

Więcej o:
Copyright © Agora SA