IO 2012. Witajcie w Londynie, zapraszamy do korka

Przedrzeć się do wioski olimpijskiej, do hotelu, na stadion szybko, sprawnie? Nieocenione. I niemożliwe. Za sprawą przyjazdu tysięcy sportowców, turystów i dziennikarzy spadnie na Londyn prawdziwe pandemonium - piszą specjalni wysłannicy Sport.pl na Igrzyska Olimpijskie w Londynie.

Ile razy zabrzmi Mazurek Dąbrowskiego? Dowiesz się w serwisie Polacy w Londynie ?

Siatkarze, w większości dwumetrowcy, dzielnie wbili się w miejsca klasy ekonomicznej - w odróżnieniu od wielu innych reprezentantów, którzy dalekie trasy przemierzają w klasie biznes.

Niektórzy mieli więcej szczęścia niż zwijanie się w precel na miejscu 19B, obok kolegów gigantów na fotelach 19A i 19C. Stewardesa zaprosiła Bartosza Kurka do pierwszego rzędu, gdzie mógł wyciągnąć kilometrowe nogi aż do kabiny pilota. Najwyższy w ekipie (i oczywiście w samolocie) Marcin Możdżonek nie mógł znaleźć miejsca z tyłu samolotu i znalazł je obok kapitana w kabinie pilotów, znaczy ekskluzywnie. Szczęście trwało 20 minut, bo Paweł Zagumny też chciał poczuć się jak pilot. Jego radocha trwała jeszcze krócej, bo z pierwszego rzędu obudził się Kurek i również przymierzał się do pilotowania.

- Panowie, życzę sukcesów. Nie wiem, czego się życzy siatkarzom, ale myślę, że porwania siatki [chyba przez rywali] i pęknięcia piłki [tu chyba po zbiciu polskiego reprezentanta] - powiedział kapitan, gdy samolot przelatywał nad londyńskim Parkiem Olimpijskim.

Obok nas siedziała jedyna w polskiej ekipie łuczniczka Natalia Leśniak, która zaginęła trochę w tej plejadzie gwiazd polskiego sportu, do kabiny pilotów się nie wybrała, kapitan nie życzył jej tarczy większej niż zwykle albo większej, niż mają rywalki. Założyła kaptur na głowę i spała - na miejscu 5D.

Oprócz polskich siatkarzy i łuczniczki w Londynie jest już 4 tys. sportowców, czyli jeszcze nawet nie połowa.

Pod ziemią jeszcze goręcej

Peter Hendy, szef londyńskiego transportu publicznego, powiedział we wtorek, że właśnie najbliższe dni mogą być dużym wyzwaniem. To dość łagodne określenie na pandemonium, jakie za sprawą przyjazdu tysięcy sportowców, turystów i dziennikarzy spadnie na Londyn. Szacuje się, że podczas igrzysk metrem, pociągami i autobusami w obrębie metropolii każdego dnia będzie się poruszać prawie milion osób więcej niż normalnie. Być może dlatego, gdy wysiedliśmy z pociągu Heathrow Express na dworcu Paddington, przemiła wolontariuszka przekonała nas, że metrem nie warto, bo "dziś jest gorąco, a pod ziemią - jak wiadomo - jeszcze goręcej".

Do wschodniego Londynu jechaliśmy z centrum grubo ponad godzinę samochodem z logo igrzysk, momentami z taką prędkością, że wyprzedzali nas piesi na chodniku. Podróż wydawała nam się wiecznością aż do momentu, gdy kierowca stwierdził wesoło, że ulice, jak na tę część miasta, są dziś właściwie puste. Wielu londyńczyków wyjechało na urlopy w obawie przed paraliżem komunikacyjnym ("To może być jeszcze gorzej?" - pomyśleliśmy, a potem dowiedzieliśmy się, że polscy siatkarze jechali z Heathrow do wioski 2,5 godziny; amerykańscy - cztery). Wyjechali, choć lord Sebastian Coe, szef komitetu organizacyjnego igrzysk (Locog), i Boris Johnson, burmistrz Londynu, od miesięcy przekonywali, by zostać. - Przestańcie już marudzić - denerwował się Johnson w zeszłym tygodniu po serii artykułów, m.in. w "New York Timesie", o tym, że igrzyska przyniosą mieszkańcom utrapienie. Wczoraj w centrum widzieliśmy billboard nawołujący do zostania w domach: "Krzyczcie przed telewizorem, sportowcy i tak usłyszą doping. Nie wyjeżdżajcie!".

- Igrzyska nie są dla mnie, bilety na ciekawe wydarzenia, jak lekkoatletyka czy piłka nożna, kosztują kilkaset funtów. To olimpiada dla bogaczy - mówił nasz kierowca. W sporcie bardziej niż igrzyska interesowało go to, czy Robert Lewandowski trafi do Arsenalu, którego jest kibicem. Stwierdził, że Polak jest "w porządku", ale on wolałby Fernanda Llorente z Athleticu Bilbao.

Tanie bilety są na, za przeproszeniem, badziewie

Na Stratford jechaliśmy z dziennikarzami z USA i Kanady. Amerykanin okazał się znawcą broni palnej, myśliwym i nieoczekiwanie znalazł partnera do rozmowy w kierowcy - kolekcjonerze kilkunastu sztuk myśliwskiej oraz dwóch amerykańskich browningów. Rozmowa pięknie wplotła się w dalszą część podróży, bo aby przejść z wielkiej, gwarnej i tłocznej stacji Stratford do Parku Olimpijskiego, trzeba przemierzyć kilka galerii handlowych, gdzie spokoju strzegą policjanci z przewieszonymi imponującymi MP5, żadni bobbies. MP5, czyli niemiecki Maschinenpistole 5, potrafi wystrzelić 800 pocisków na minutę. Samego parku strzegą żołnierze z plakietkami Army Commando, odznakami spadochroniarskimi i snajperskimi, więc czuliśmy się całkowicie bezpieczni, nawet jeśli komandosi nie mieli broni. Nie wiadomo, czy byli oni od początku przeznaczeni do ochrony Parku Olimpijskiego, być może zrobili desant ostatnio. Kilka tygodni temu wybuchł bowiem na Wyspach skandal i trzeba było z poligonów ściągnąć posiłki. Okazało się bowiem, że globalna firma ochroniarska - obecna również w Polsce - G4S nie przeprowadziła właściwego szkolenia 10 tysięcy swoich olimpijskich pracowników. "The Sun" i "Daily Mirror" - konkurujące, zajadłe brukowce - przytaczały opowieści byłych i obecnych pracowników, że rekrutowani na chybcika ochroniarze nie znali angielskiego, że podczas zatrudniania odstępowano od obowiązkowych testów, np. psychologicznych, itp. Szef firmy przepraszał i wyjaśniał, że zadanie zwerbowania i przeszkolenia 10 400 ochroniarzy nie jest łatwe. - To kolosalna robota - zapewniał w BBC człowiek, który podpisał kontrakt na 78 mln dol. - Które z tych problemów były dla pana zaskoczeniem? - zapytał dziennikarz prowadzący rozmowę.

Dlatego do Londynu wysłano 3,5 tys. żołnierzy ekstra, oprócz obecnych już 7,5 tys. chroniących w sumie ponad 100 obiektów związanych z igrzyskami - dostaną za to dodatkowe bilety na zawody, a armia zostanie opłacona przez G4S.

Ale jakie bilety? Założymy się, że najtańsze, te po 20 funtów. Tyle wydamy na przyjemność oglądania z najgorszych miejsc zapasów, strzelectwa albo meczu piłkarskiego Białorusi z Egiptem na Hampden Park w Glasgow. Żeby zobaczyć Usaina Bolta, Michaela Phelpsa czy ceremonię otwarcia igrzysk, trzeba było wydać 200-700 funtów; najlepsze miejsca na piątkowym otwarciu kosztowały blisko 2 tys. funtów, więc żołnierze zobaczą te obiekty od środka, jeśli dowódcy ich tam wyślą na akcję (na razie terrorystyczny alert jest w połowie 10-stopniowej skali). Firma Standard Life oszacowała, że kibic, który przyjedzie na jeden dzień do Olympic Park, wyda razem z jedzeniem 375 funtów, a to więcej niż jeden dzień spędzony na tenisowym Wimbledonie (245 funtów), imprezie uchodzącej za najbardziej ekskluzywne sportowe wydarzenie lata w Londynie. - Na igrzyskach tanie bilety są na, za przeproszeniem, badziewie - skwitował nasz kierowca, na co dzień taksówkarz.

On na wakacje nie wyjechał, bo miał szczęście i załapał się na fuchę w Locog. - Igrzyska to ja pooglądam w telewizji. A we wrześniu na urlop do syna na Cypr - powiedział z uśmiechem od ucha do ucha. I pokazywał zdjęcie syna z tuńczykiem złowionym na Cyprze. Taaaka ryba.

107 sportowców nie wystartuje na IO 2012 ? z powodu dopingu

Więcej o:
Copyright © Agora SA