MŚ w Falmouth okiem Piotra Kuli: zapewniłem sobie Paszport Olimpijski

Szóste miejsce w klasyfikacji generalnej Mistrzostw Świata klasy Finn w angielskim Falmouth zapewniało Piotrowi Kuli zwycięstwo w krajowych eliminacjach do Igrzysk Olimpijskich. O walce o paszport do Londynu Piotr Kula opowiada w ostatniej części swojej relacji.

Zwykle wstawałem do tej pory regularnie o szóstej trzydzieści. Piątego dnia Gold Cup obudziłem się dwadzieścia po piątej. Na początku trochę mnie to zmartwiło bo pomyślałem, że pewnie emocje dają o sobie znać. Mieliśmy rozegrać trzy wyścigi żeby nadrobić choć w części straty, czyli przed nami jedna trzecia regat w ciągu jednego dnia. Byłem na siódmym miejscu, a trzeciego zawodnika regat od piętnastego dzieliło niewiele punktów. Jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. Doszedłem do wniosku, że może i budzą się emocje silniejsze niż zwykle, ale bardziej prawdopodobne jest, że po prostu skoro wczoraj nie wiało, zdążyłem się już wyspać i jestem wypoczęty oraz gotowy do ścigania się. Zrelaksowany, zmieniłem bok i dospałem jeszcze godzinkę zadowolony, że mogę pozwolić sobie na ten luksus.

Wstałem rześki. Prognoza była jednoznaczna: będzie wiał mały sztorm. Tradycyjnie już na wodzie było szaro i popadywał deszcz. Akwen był rozkołysany wysoką długą falą idącą z otwartego morza. Zakotwiczonym statkiem Komisji Regatowej rzucało w górę i w dół tak mocno, że sędziowie z trudem się po nim poruszali. Mój plan był jeden: nie dać się trudnym warunkom bo to one będą większym wyzwaniem niż sami przeciwnicy. Pierwszy wyścig ruszył jeszcze w średnim wietrze, ale już na pierwszej halsówce rozwiało się powyżej dwudziestu węzłów. Zacząłem nienajgorzej, choć na początku nie byłem zadowolony ze swojej prędkości. Ale po jakimś czasie zawodnicy dookoła zaczęli się wykruszać. Kilku się wywróciło, ktoś gorzej radził sobie na pełnym. Ostatni kurs z wiatrem rozpocząłem będąc zaraz za pierwszą dziesiątką. Żeglująca przede mną grupa kilku przeciwników uwikłała się w walkę między sobą i przemieszczali się po prawej stronie pełnego. Australijczyk Brendan Casey z tyłu zaczął żeglować po lewej i wyraźnie na tym zyskiwał. To była szansa na zarobienie paru punktów. Resztę pełnego popłynąłem również w lewo i co prawda Australijczyk mnie wyprzedził, ale mi udało się przed samą metą ograć wspomnianą grupę z prawej. Finiszowałem dziewiąty. W przerwie musiałem zmienić żagiel na silnowiatrowy, co w takich warunkach trwało dość długo. Nawet dobrze się złożyło, bo nie myślałem o perspektywie zbliżającego się dobrego wyniku, tylko o tym, żeby nie porwać żagla.

Zaraz po starcie do kolejnego wyścigu, gdy szybko płynąc wysuwałem się do przodu względem zawodników z sąsiedztwa, niespodziewanie zobaczyłem, jak tuż przed moim dziobem "rodzi się" wysoka załamująca się fala. Gdy widać ją z daleka, można uciekać, bo jest tak stroma tylko na kilku metrach szerokości i zwykle obok jest już bardziej płaska. Gdy taka fala uderza w łódkę, w najlepszym wypadku staje się w miejscu, w gorszym może nawet nas cofnąć. Ta wypiętrzyła się w ostatnim momencie i nie miałem jak jej ominąć. Co gorsze, chwilę później trafiłem na kolejną taką samą. Straciłem na tym dobre trzydzieści metrów. Z wyrazami niecenzuralnego poirytowania zrobiłem zwrot żeby wydostać się na świeży wiatr, bo znalazłem się w zasłonach żagli zawodników, których ominęła przyjemność spotkania z tymi monstrami. Wydostałem się na świeży wiatr i już bez przygód pożeglowałem resztę wyścigu. Fale były już na tyle strome, że surfując na kursie pełnym (płyniemy wtedy z wiatrem) trzeba było się dobrze zapierać nogami, żeby zwyczajnie nie spaść do przodu łódki. Tym razem też płynęliśmy trasę po trójkącie i na kursach półwiatrowych znów niewiele było widać. Groźnym miejscem przy tak ustawionej trasie jest boja, od której zaczyna się drugi bok trójkąta bo wymusza miejsce i moment zrobienia zwrotu przez rufę, manewru przy którym łatwo w takich warunkach o wywrotkę. Mając swobodę, wybiera się moment najmniejszego ciśnienia na żaglu, np. gdy wiatr na chwilę ścichł i dodatkowo jest się na dużej fali, co daje dużą prędkość, czyli relatywnie zmniejsza prędkość wiatru względem łódki. Omijając boję trójkąta, na znalezienie takiego miejsca ma się około dziesięć sekund i czasem zwyczajnie trzeba zrobić rufę w najtrudniejszych warunkach. Wiele osób tam się wywraca, mnie udało się tego uniknąć i po kolejnym kursie półwiatrem, na metę wpłynąłem dwunasty. Do końca podstawowej części Mistrzostw został już tylko jeden wyścig, a moim najgorszym dotąd miejscem było piętnaste. Oznaczało to, że jeśli teraz coś się nie uda, pęknie lub złamie, to i tak najprawdopodobniej zakwalifikuję się do Wyścigu Medalowego dla pierwszej dziesiątki. W tym momencie także było już pewne, że wygrałem krajowe eliminacje do Igrzysk Olimpijskich.

W trzecim wyścigu dnia, walcząc o jak najlepszą pozycję do wystartowania miałem lekką kolizję z zawodnikiem z Francji i musiałem wykręcić dwa karne kółka wokół własnej osi, gdy wszyscy ruszyli. Po wykonaniu kary miałem już dużą stratę, bo dwa obroty w tych warunkach nie należą do najprostszych i najszybszych czynności. Wiedziałem, że nie jest to aż tak groźne, ten wyścig najprawdopodobniej będzie najgorszy i zaliczy mi się piętnaste z drugiego dnia. Żeglowałem więc swobodnie jeśli chodzi o obciążenie psychiczne, ale jednocześnie dawałem z siebie wszystko, żeby powalczyć jak należy. Szybko pływałem szalone pełne na wielkich już falach i łapałem dobrze zmiany na halsówkach. Na koniec drugiego okrążenia dogoniłem Francuza z którym "spotkałem się" na starcie. Był nawet moment, że żeglowałem około czternastego miejsca, jednak w końcówce wyścigu nieco straciłem i finiszowałem osiemnasty. Samemu ciężko było mi uwierzyć, że po karze na starcie skończyłem wyścig w dwudziestce! Po powrocie do portu sprawdziłem wyniki. Szósty. Zakwalifikowałem się do Wyścigu Medalowego Mistrzostw Świata. Pierwsza dycha, to wyglądało trochę nieprawdopodobnie, zwłaszcza że za mną było tak wielu przeciwników preferujących silne wiatry, które dominowały w tych regatach.

Szóstego dnia na wodę wypłynęło tylko dziesięciu zawodników. Niemal bezwietrzny, mocno rozfalowany po wczorajszym silnym wietrze akwen zapowiadał, że jeśli w ogóle odbędzie się wyścig, będzie trudny i bardzo ciekawy. Po pół godzinnym odroczeniu ruszyła procedura startowa. Miałem dużo do stracenia, bo za mną kilku zawodników miało niewielkie straty punktowe, ale też dużo do zyskania: teoretycznie mogłem wywalczyć nawet brązowy medal przy szczęśliwym (dla mnie) zbiegu okoliczności. Czwarte miejsce było w zasięgu realnym do wywalczenia. Wystartowałem pierwszy z prawej strony i zrobiłem zwrot, aby przemieścić się do zbliżającej się plamy szkwału. Dostałem wiatr jako pierwszy i uzyskałem około pięćdziesiąt metrów przewagi nad grupą z lewej. Płynęliśmy jeszcze kilka minut, a wiatr słabł coraz bardziej. W końcu niewiele przed górną boją wyścig został przerwany. Gdybyśmy dopłynęli ten wyścig do końca w tej kolejności, miałem przynajmniej czwarte miejsce ogółem. Przez następną godzinę Komisja próbowała ustawić trasę w innym miejscu, spodziewając się tam wiatru, ale w rezultacie dała sygnał odwołania wyścigu na dobre. Regaty się skończyły, a ja z szóstym miejscem - najlepszym rezultatem w karierze, wywalczyłem minimum olimpijskie dla Polski i zapewniłem sobie Paszport Olimpijski.

Wieczorem odbyła się ceremonia zakończenia regat, które wygrał Brytyjczyk Ben Ainslie, srebro wywalczył jego rodak Edward Wright, a brąz Duńczyk Jonas Hoegh Christensen. Pierwsza dziesiątka dostała statuetki za swoje miejsca i trochę tego wieczora świętowaliśmy.

Nazajutrz Falmouth gościło sztafetę z Ogniem Olimpijskim, który właśnie tego dnia dotarł do Anglii. Cała nasza Kadra Narodowa została zaproszona do oficjalnej strefy, gdzie zmieniała się osoba niosąca pochodnię olimpijską. Jako pierwszy ruszył w tej sztafecie "świeżo upieczony" wczoraj Mistrz Świata w klasie Finn - Ben Ainslie. Być tam właśnie wtedy, gdy wywalczyłem upragnione prawo startu w Igrzyskach Olimpijskich to fantastyczne przeżycie. Setki ludzi wyszły na ulice, kapele muzyczne, i przemarsz orkiestry dętej towarzyszyły wydarzeniu. Wozy transmisyjne na każdym rogu ulicy nadawały na żywo relacje. Zrobiono nawet z nami wywiad o zakończonych poprzedniego dnia Mistrzostwach Świata i uzyskanej kwalifikacji na Igrzyska. Słowem święto na całego.

Gdy emocje już opadły, a ostatnie dźwięki tego olimpijskiego święta ucichły, wróciliśmy do podróżnej rzeczywistości, jadąc z powrotem do Polski. Po trzydziesty pięciu dniach sportowej tułaczki w końcu wracaliśmy do domu tyle, że nie był to zwykły powrót. Po drodze część kolegów z Kadry zdążyła wysiąść w swoich miejscowościach i zostaliśmy tylko we dwóch z trenerem Andrzejem Piaseckim, który mieszka w Mrągowie. Jak zwykle wjechaliśmy do Biskupca... no, właściwie nie jak zwykle. Na rogatkach zostaliśmy powitani przez biskupieckich kolarzy - zawodników LKK Warmia. W ich eskorcie wjechaliśmy na centralny plac w Biskupcu, gdzie czekało mnóstwo osób. Rodzina, znajomi, członkowie mojego klubu, władze miasta z Panią Burmistrz Elżbietą Samorajczyk - wiernym kibicem - na czele, moi nauczyciele i uczniowie z dawnych szkół, nawet były trener - Olsztynianin - Tomasz Rumszewicz, który prowadził mnie do sukcesów w kategorii juniorskiej! Wstyd się przyznać, ale byłem bardzo wzruszony. Takiego powitania nie miałem nigdy dotąd. To było niezapomniane wydarzenie i wszystkim, którzy w nim uczestniczyli, i którzy je zorganizowali niezwykle serdecznie dziękuję!

Piotr Kula POL 17

Piotr Kula po regatach MŚ w Falmouth: skupiałem się na każdej kolejnej fali

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.