Tak się kibicuje! Trybuna Kibica otwarta dla wszystkich
Marcin Dołęga to trzykrotny mistrz świata. Adrian Zieliński przed dwoma laty na imprezie tej rangi zdobył złoty, a przed rokiem brązowy medal. Latem obaj mają walczyć o olimpijskie podium. Szanse na dobry wynik w Londynie ma też mistrz Europy z 2010 roku, Arsen Kasabijew. Prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Zygmunt Wasiela chciał, by cała trójka pokazała swą siłę na czempionacie Starego Kontynentu. Nic z tego. Na mistrzostwach zabraknie jeszcze dwóch pewniaków do składu na imprezę czterolecia - Bartłomieja Bonka i Krzysztofa Szramiaka.
Dlaczego trener Mirosław Choroś zabrał do Turcji ośmiu zawodników, spośród których tylko jeden uzupełni sześcioosobową, olimpijską kadrę? - Najlepsi faceci przygotowują się do igrzysk bezpośrednio, szykują więc optymalną formę tylko raz, na początek sierpnia. Mistrzostwa Europy nie zostały uznane za etap tych przygotowań - tłumaczy szkoleniowiec reprezentacji.
Problem w tym, że inaczej na sprawę patrzy prezes. - Nie bardzo rozumiem takie podejście, nawet jeśli w grę wchodzą także sprawy natury medycznej - mówi Wasiela. - Takie jest stanowisko zarządu PZPC, ale na razie czekamy na Londyn. On będzie sprawdzianem takiego systemu przygotowań. Po Londynie będziemy z tego rozliczać. Teraz nie ingerujemy - dodaje.
- Pięć miesięcy temu miałem operację prawego barku, a w naderwany lewy podano mi komórki macierzyste. Cały czas jestem w kontakcie z lekarzem, który mnie operował, on zwraca mi uwagę, żebym nie szalał, bo sprawa jeszcze jest świeża. Dobrze byłoby, gdyby prezes publicznie nie mówił, że według niego powinienem już startować. Ale widocznie jemu wszystko wolno - złości się Dołęga.
Postawy Wasieli nie rozumie też Szymon Kołecki. - Jestem zwolennikiem szanowania planów, które ktoś sobie stworzył. Jeżeli zawodnik uznał, że w mistrzostwach Europy nie startuje, bo wystarczy mu, kiedy się sprawdzi na zaczynających się 26 maja mistrzostwach Polski, to w porządku. Ale prezes ma problem, bo przez ostatnie 50 lat chyba tylko dwa razy męskie ciężary nie zdobyły medalu na mistrzostwach Europy, a teraz historia może się powtórzyć. Trudno, nawet gdyby medalu nie było, to trzeba pamiętać, że nie ta impreza jest w tym roku najważniejsza - podkreśla dwukrotny wicemistrz olimpijski.
Z powodu kontuzji Kołecki w Londynie nie będzie bronił srebra wywalczonego w Pekinie. Cztery lata temu to on przedłużył medalową serię olimpijskich medali dla Polski w tej dyscyplinie sportu. Zawodnik jest przekonany, że trwającą od 1956 roku passę teraz podtrzymają jego koledzy. - Zawsze dużo gadam przed zawodami. Kiedy to dotyczy mnie, nie boję się różnych rzeczy zapowiadać. Teraz chodzi o moich kolegów, ale muszę powiedzieć, że patrząc na ich przygotowania, apetyt mam duży. Jestem przekonany, że będą medale - mówi.
Faworytami Kołeckiego są Dołęga, Zieliński i Kasabijew. Ich przewagę nad resztą reprezentacji zawodnik widzi w tym, że wszyscy trenują poza kadrą.
Dołęga i Zieliński, jako członkowie elitarnego klubu Polska Londyn 2012, na medalową formę pracują we własnych sztabach opłacanych przez ministerstwo sportu. Z kolei pochodzący z Osetii Kasabijew trenuje właśnie w niej, pod okiem szkoleniowca, który przed laty szlifował jego talent. - Być może byłoby inaczej, gdyby trenerem kadry był człowiek z wielkim autorytetem, uznaniem, doświadczeniem. Niestety, dzisiaj tak nie jest - podsumowuje Kołecki.
Choroś, który jako trener kadry nie zajmuje się jej najmocniejszymi zawodnikami, przekonuje, że to nic dziwnego. - No cóż, mamy klub Londyn, różne są o nim opinie. W każdym razie najlepszym stworzono optymalne warunki, każdy zawodnik mógł wskazać swojego trenera, lekarza, masażystę. Wkrótce już wszyscy razem będziemy trenować na zgrupowaniach, stworzymy duży sztab szkoleniowy. Nie widzę w tym nic złego, wręcz przeciwnie - tłumaczy szkoleniowiec.
Choroś zapewnia też, że złe zdanie ma o nim wyłącznie Kołecki. - Między mną a zawodnikami nie ma żadnych animozji. Kołecki niejednokrotnie publicznie stwierdzał że w Polsce według niego nie ma ani jednego dobrego trenera. Obiektem jego ataków nie jestem tylko ja. Kiedyś zebrał wokół siebie kilka osób z którymi występował przeciwko mnie. Po kilku miesiącach pozostał sam - przekonuje trener.
Do grupy Kołeckiego przynależeć miał m.in. Dołęga. Teraz, według Chorosia, jeden z liderów kadry, jest już po jego stronie. - Mam swojego trenera i z nim pracuję od 11 lat. Razem jeździmy na wszystkie zgrupowania, z Jackiem Chruściewiczem zdobywałem tytuły mistrza świata i biłem rekordy świata, więc nie ma sensu nic zmieniać. Niech tak zostanie do końca mojej kariery - odpowiada Dołęga pytany czy nie wyklucza bliższej współpracy z Chorosiem.
Jednak ze słów Wasieli można wnioskować, że w przypadku nieudanego startu w Londynie związek nie będzie optował za tym, żeby zawodnicy w przyszłości pracowali poza kadrą. - Po Londynie będą wybory i mam nadzieję, że zmieni się prezes. Nie rozumiem, dlaczego na temat szkolenia wypowiada się człowiek, który się na tym nie zna. Jeśli on jest prezesem, to powinien zająć się zarządzaniem związkiem, a nie mówieniem o przygotowaniu do kolejnych imprez - denerwuje się Kołecki. - Uważam, że trenerzy, którzy potrafili wychować zawodników na poziom międzynarodowy, dalej powinni ich prowadzić - dodaje utytułowany sztangista.
Choroś potwierdza, że prezes na zasady funkcjonowania klubu Londyn patrzy krytycznie. - Prezes Wasiela jako członek zarządu PKOl często wspomina o ocenie tego systemu, czyni to niejako z urzędu i ma na myśli wszystkie dyscypliny olimpijskie. Na pewno chce zweryfikować pracę i zasady funkcjonowania - mówi szkoleniowiec.
Czy to znaczy, że już wkrótce reprezentanci Polski będą zmuszeni do bliskiej współpracy z trenerem kadry? - Nigdy tak nie było, żeby ktoś musiał ze mną współpracować. W klubie Londyn zawodnik oficjalnie ma swój osobno finansowany sztab, a wszyscy pozostali mają swoich trenerów klubowych, którzy ich wychowali, pracowali z nimi wiele lat. W ramach każdego zgrupowania mamy zapewnione środki na pobyt tych trenerów - tłumaczy Choroś.
Problemy męskiej kadry są zupełnie obce szkoleniowcowi reprezentacji kobiet, Ryszardowi Soćce. W jego siedmioosobowej drużynie na tureckie mistrzostwa znalazły się wszystkie najlepsze zawodniczki. Sześć z nich walczy o wyjazd do Londynu, gdzie wystąpić będą mogły trzy Polki. - Mamy opracowany regulamin, sposób oceny, premiowania zawodniczek. Na pewno wybierzemy trzy najsilniejsze - zapewnia Soćko, który ze wszystkimi zainteresowanymi pracuje w Siedlcach. - Mamy tam ośrodek szkolenia olimpijskiego, w którym trenujemy przez cały rok, a czasem razem wyjeżdżamy na zgrupowania - opowiada szkoleniowiec.
Niestety, spokojna atmosfera w kadrze do pełni szczęścia trenerowi nie wystarcza. - Z siedmiu dziewczyn, które wystartują w Turcji tylko trzy mają ministerialne stypendia. Trzy kolejne osiągnęły wymagane wyniki, ale żadnych pieniędzy nie dostają - skarży się Soćko.
Dzieje się tak, bo zawodniczka musi nie tylko zająć miejsce w czołowej ósemce mistrzostw Europy albo świata, ale też w zawodach, w których tego dokona musi pokonać co najmniej 11 rywalek. - Mieliśmy sytuację, w której Aleksandra Klejnowska zdobyła mistrzostwo Europy, a rywalek miała 10. Zrobiła wynik na poziomie rekordu Europy, a problem z przyznaniem jej stypendium był wielki. Jakby od niej zależało czy wystartuje jeszcze kilka dziewczyn, które i tak nie miałyby z nią szans. Na szczęście minister może indywidualną decyzją przyznać zawodnikowi stypendium i wtedy tak było. Ale w tym roku nasze wnioski zostały odrzucone - opowiada Soćko.
Co ciekawe, trener z trudnymi realiami jest pogodzony. - Dziewczynom, które walczą o igrzyska jakoś wszystko staramy się zorganizować. Samorządy lokalne wypłacają im stypendia za dobre wyniki na arenie krajowej, trochę pomagają kluby, a my je odciążamy z kosztów przygotowań, bo to my na co dzień pracujemy z dziewczynami. Musimy sobie radzić, bo taki już los dyscyplin sportu, w których trudno o indywidualne umowy sponsorskie - twierdzi Soćko. - Kiedyś myślałem, że pomoże nam medal olimpijski. No i zdobyliśmy z Agatą Wróbel dwa na dwóch kolejnych igrzyskach. Sytuacja się nie zmieniła, dlatego pozostaje nam z zazdrością patrzeć na sportowców, dla których stypendia są tylko dodatkiem do większych profitów - podsumowuje trener.
Szokujące wyznania Amandy Beard: kaleczyłam się bez opamiętania