Wpadki i kompromitacje organizatorów igrzysk

Organizatorzy igrzysk w Soczi się nie popisali? Zachowajmy zdrowy rozsądek. W przeszłości gospodarze najważniejszej zimowej imprezy sportowej na świecie razem z Międzynarodowym Komitetem Olimpijskim zaliczyli wpadki bardziej znaczące. Niektóre były tragiczne, a inne skompromitowały na długo ruch olimpijski.

Za co dostało Soczi?

W internecie pełno doniesień o wpadkach organizatorów igrzysk w Soczi. Dziennikarze pokazują na Twitterze sterczące w łazience kable ze ściany, toalety z dwoma sedesami obok siebie, brunatną wodę lecącą z kranów itd. Tak naprawdę w rosyjskim kurorcie nie zdarzyło się jednak jeszcze nic niepokojącego. To co najważniejsze - obiekty sportowe - nie budzi zarzutów. Zawodnicy już trenują na każdym z nich i nie narzekają. Na razie wygląda na to, że zawody odbędą się zgodnie z planem. W przeszłości organizatorzy kompromitowali się w dużo gorszy sposób.

Medale, o których nawet MKOl. zapomniał

W 1924 r. pierwsi zimowi olimpijczycy nie wiedzieli, że startują na prawdziwych igrzyskach. Zawody nazwano Międzynarodowy Tydzień Sportów Zimowych. Patronat nad imprezą objął Francuski Komitet Olimpijski. Dopiero w marcu 1925 r. zawody uznano za igrzyska olimpijskiej. Do dziś jednak nie wiadomo, dlaczego za medalistów pierwszych igrzysk nie uznano zawodników uczestniczących w turnieju curlingu i rywalizacji patrolów wojskowych. Obie konkurencje nie znalazły się w programach kolejnych igrzysk (patrole były sportem pokazowym), ale oficjalny raport z 1924 r. nie robił żadnych różnic między curlingiem a np. narciarstwem. Wpadkę MKOl. sprostowano po ... 82 latach. Curlerzy i zawodnicy biegnący w patrolach wojskowych zostali uznani za oficjalnych medalistów olimpijskich w 2006 r. W curlingu medale dostali Brytyjczycy (złoto), Szwedzi (srebro) i Francuzi (brąz), a w patrolach wojskowych Szwajcarzy (złoto), Finowie (srebro) i Francuzi (brąz).

W St. Moritz lód się rozpuścił

W 1928 r. w St. Moritz nie rozdano medali w biegu na 10 tys. m łyżwiarzy szybkich. W trakcie konkurencji przyszedł miejscowy halny i lód miękł z minuty na minutę. Temperatura wzrosła do 25 st. C. Sędziowie postanowili więc przerwać zawody, choć bieg ukończyło już siedmiu z dziesięciu uczestników zawodów. Dwóch ostatnich było na torze, a Norweg Roald Larsen zrezygnował z jazdy w połowie dystansu. Prowadził Amerykanin Irving Jaffee. Ponieważ nie było szans, aby zawody dokończyć tego samego dnia, sędziowie orzekli, że wyniki zostaną anulowane. Taką decyzję oprotestowali Amerykanie i Kanadyjczycy, wskazując, że wcześniej - w biegach na 500 m i 5000 m - sytuacja była podobna i nikt zawodów nie anulował. Wobec tego organizatorzy ze Szwajcarii podjęli kuriozalną decyzję uznając Jaffee za mistrza, ale w protokole zawodów napisali, że bieg na 10 tys. metrów zostanie rozegrane jeszcze raz przed zakończeniem igrzysk. Międzynarodowa Unia Łyżwiarska uznała jednak, że Szwajcarzy nie mieli prawa do takiej decyzji i anulowała wyniki. Do ponownego rozegrania zawodów nie doszło. Większość uczestników opuściła bowiem St. Moritz.

Organizatorów igrzysk skrytykowano potem, że nie przeprowadzili zawodów wcześniej. Wiadomo bowiem było, że pod koniec lutego zawsze w tej części Alp są kłopoty z pogodą. Szwajcarzy ulegli jednak presji właścicieli hoteli, którzy nie chcieli gościć olimpijczyków w środku sezonu narciarskiego.

Hitler zdejmuje tabliczki

Igrzyska w Garmisch-Partenkirchen odbyły się zgodnie z planem, ale doszło tam do innego rodzaju wpadki organizatorów - zupełnie planowanej.

Najpierw trochę kontekstu historycznego. Przed igrzyskami wśród członków MKOl. trwała debata, czy godzi się rozgrywać zawody w faszystowskim kraju. Warto tu bowiem przypomnieć, że gdy Niemcy dostali prawo organizacji igrzysk letnich i zimowych, to nie Adolf Hitler był u władzy, a kanclerz Heinrich Brüning z Niemieckiej Partii Centrum. Amerykańska Unia Sportu Amatorskiego przeprowadził nawet głosowanie, czy zbojkotować igrzyska. Niewielką liczbą głosów wygrali zwolennicy wzięcia udziału. Presja ze strony MKOl. musiała być dość duża, skoro Hitler zdecydował się nie tylko wpuścić na teren kraju żydowskich sportowców z innych krajów, ale nawet zgodził się, by w barwach Niemiec wystąpili sportowcy o żydowskich korzeniach. Ostatecznie było ich tylko dwoje - Helene Mayer w szermierce i Rudi Ball w hokeju na lodzie.

A teraz o tzw. wpadce organizatorów. Podczas igrzysk ówczesny przewodniczący MKOl. Henri de Baillet-Latour zobaczył w bawarskim miasteczku, tabliczki z napisem: Psom i Żydom wstęp wzbroniony. Zażądał natychmiastowego spotkania z Hitlerem i zdjęcia tabliczek. Führer odpowiedział, że dotychczas sądził, iż to goście powinni się zastosować do zwyczajów gospodarza, a nie odwrotnie. Riposta De Baillet-Latour była ostra: Od kiedy flaga olimpijska zawisła nad tym miejscem, to pan jest tu gościem.

Tabliczki zostały zdjęte.

Toru bobslejom nie zbudujemy

Squaw Valley w Kalifornii było dziurą z kilkuset mieszkańcami, gdy dostało prawo organizacji igrzysk w 1960 r. Nie miało żadnego obiektu, który mógłby przyjąć sportowców. Hotel był jeden. Miał 50 pokoi. Na trasy zjazdowe prowadził jeden wyciąg narciarski. Europejscy sportowcy byli wściekli, że MKOl. każe im jechać do takiej dziury na drugi koniec świata. A warto przypomnieć, że komitety olimpijskie nie miały wtedy sponsorów i nie były tak bogate jak teraz; że Europa dopiero podnosiła się po zniszczeniach drugiej wojny światowej; że w najlepsze trwała zimna wojna. Władze USA zagroziły nawet, że nie dadzą wiz sportowcom z państw komunistycznych. Ostatecznie ostra reakcja MKOl. - w tonie: nie dacie wiz, oddajcie igrzyska - złagodziła to stanowisko.

Igrzyska odbyły się sprawnie, choć wzięło w nich udział 160 zawodników (czyli 20 procent) mniej niż cztery lata wcześniej.

Największą wpadką organizatorów był tor bobslejowy, a raczej... jego brak. Amerykanie zdecydowali, że go nie wybudują, bo za drogo kosztuje, a w zawodach miało wziąć udział jedynie dziewięć krajów. MKOl., któremu przewodniczył wtedy Amerykanin Avery Brundage, przychylił się do tej decyzji. Protesty bobslejowej federacji i komitetów olimpijskich z Europy na nic się zdały. Po raz pierwszy w historii bobslejów na igrzyskach nie było.

Śmierć na torze w Igls

W 1964 r. w programie igrzysk po raz pierwszy pojawiło się saneczkarstwo. Tor w Igls okazał się jednak trudny i niebezpieczny. Dwa tygodnie przed igrzyskami podczas treningów zginął na nim urodzony w Polsce reprezentant Wielkiej Brytanii Kazimierz Kay-Skrzypecki. W czasie ceremonii otwarcia jego śmierć uczczono minutą ciszy.

Na torze dochodziło do wypadków już rok wcześniej podczas zawodów testowych. W mistrzostwach świata w bobslejach w 1963 r. zostało tam kontuzjowanych dwudziestu zawodników.

Podczas igrzysk ofiarą toru został m.in. mistrz świata z 1963 r. Fritz Nachmann, który zaliczył wywrotkę w pierwszym stracie. Podobnych wypadków było w tych igrzyskach jeszcze kilkanaście. Z torem nie poradził sobie też polski faworyt - Jerzy Wojnar, dwukrotny mistrz świata (1958 i 1961 r.), który zajął dopiero 28. miejsce.

Drogi MKOl.-u już nie chcemy tych igrzysk

Złoty medal wśród kompromitacji organizatorów igrzysk należy się z pewnością mieszkańcom Denver. W 1970 r. miasto zostało wybrane na gospodarza igrzysk w 1976 r. Gdy jednak okazało się, że koszt igrzysk rosną i trzeba znowelizować budżet igrzysk, mieszkańcy miasta zdecydowali, że nie poprą wprowadzenia nowych podatków, by zorganizować zawody. Cztery lata przed imprezą Denver powiedziało MKOl., że nie przeprowadzi igrzysk. Kłopoty Denver były wspaniałą wiadomością dla przewodniczącego MKOl. Avery'ego Brundage'a, który zimowych igrzysk szczerze nienawidził. Uważał bowiem, że uczestniczą w nich ukryci zawodowcy, którzy biorą pieniądze od producentów sprzętu sportowego za reklamę. Zarzut dotyczył przede wszystkim alpejczyków.

Na szczęście w 1972 r. władzę w MKOl. przejął Lord Killanin, który doprowadził do wybrania na gospodarza Innsbrucku. Austriacy uratowali igrzyska. Przeprowadzili je sprawnie i bez kłopotów.

Zamieszanie z biletami w Lake Placid

Igrzyska z 1980 r. zostały zapamiętane nie tylko z powodu tzw. Cudu na lodzie, gdy amerykańscy studenci pokonali najlepszych na świecie hokeistów ZSRR, ale także z powodu ogromnych kłopotów z transportem. Areny igrzysk były od siebie bardzo oddalone, a autobusów było niewiele. Kibice wiele godzin musieli czekać, by dostać się z wioski olimpijskiej na areny igrzysk i z powrotem. Do wielu miejsc bardziej opłacało się iść trzy godziny pieszo niż czekać na autobus.

Sportowcy bardzo narzekali na ciasnotę w wiosce olimpijskiej. Ten mały metraż miał swoje uzasadnienie. Wioska była bowiem budowana z myślą, by służyła po igrzyskach jako... więzienie.

Skandal był też z dystrybucją biletów. Kibiców do Lake Placid przyjechało setki tysięcy, ale bilety mogli kupić tylko na arenach zawodów. Z kolei, aby tam się dostać, musieli pojechać autobusem, który zabierał tylko pasażerów z... biletami na zawody. Po kłopotach Lake Placid, które wtedy liczyło raptem 3 tys. mieszkańców, MKOl. postanowił, że już nigdy nie da tak małej mieścinie organizacji igrzysk.

Kupione igrzyska Salt Lake City

Organizatorzy igrzysk w Salt Lake City skompromitowali się na długo przed ceremonią otwarcie. Okazało się, że prawo organizacji imprezy bezczelnie kupili. Na promocję swojej kandydatury wydali 16 mln dolarów, a igrzyska zdobyli już w pierwszej rundzie głosowania. Dostali 54 głosy z 89 możliwych.

W listopadzie 1998 r. lokalna telewizja KTVX ujawniła, że komitet organizacyjny igrzysk płaci za studia w USA Sonii Essomby, córki jednego z członków MKOl. Później okazało się, że podobne korzyści dostało jeszcze co najmniej dwudziestu głosujących nad wyborem gospodarza igrzysk 2002 r. Dziesięciu najbardziej winnych zostało z MKOl. usuniętych.

Najważniejsze postacie komitetu organizacyjnego Tom Welch i Dave Johnson podali się do dymisji. Władze federalne prowadziły przeciwko nim śledztwo. Obaj stanęli przed sądem, ale sędzia oddalił oskarżenie.

Organizacja igrzysk była zagrożona, bo budżet się nie dopinał. Brakowało prawie 400 mln dolarów. Olimpiadę uratował Mitt Romney, który stanął na czele komitetu organizacyjnego i przekonał sponsorów do pozostania przy projekcie.

Śmierć na torze w Vancouver

Igrzyska w Vancouver zostały zapamiętane jako wspaniała sportowa impreza. Organizatorom nic nie można było zarzucić poza jednym: tor saneczkowy był niebezpieczny. Chodziło nie tylko o to, że był trudny technicznie i wymagał od zawodników wielkiego doświadczenia, ale jeszcze do tego był bardzo szybki. - Czujemy się jak małe kukiełki zrzucane do rynny bez żadnej kontroli. Tu chodzi o nasze życie - mówiła Austriaczka Hannah Campbell-Pegg.

Na treningu w dniu ceremonii otwarcia na torze zginał Gruzin Nodar Kumaritaszwili, który na ostatnim wirażu przy prędkości prawie 145 km/h wyleciał z lodowej rynny, przekoziołkował przez barierkę i uderzył w stalowy filar stanowiący część konstrukcji zabezpieczającej tor. Mimo błyskawicznej reakcji ratunkowej nie udało się uratować zawodnika.

Co prawda gospodarze orzekli, że główną przyczyną wypadku był błąd zawodnika, ale postanowili skrócić tor dla mężczyzn o 178 metrów, by na dolnym odcinku nie osiągali tak zawrotnych prędkości jak wcześniej. Na treningach bowiem nie tylko Gruzin miał kłopoty na torze, mniejsze wywrotki zaliczyło dwunastu innych zawodników - w tym jeden z faworytów Włoch Armin Zoeggler.

Krytycy - szczególnie widoczne było to w brytyjskich mediach - uznali, że organizatorzy w poważnym stopniu przyczynili się do wypadków na torze, bo przed igrzyskami ograniczali możliwość trenowania na nim saneczkarzom z innych krajów.Michał Kiedrowski

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.