W świecie sportu nie ma miejsca dla Polaków

Na igrzyskach chodzi o to, by się wyróżnić, by świat nas zapamiętał. To buduje narodową dumę i tego pragną kibice. Dumy. Tymczasem w Atenach można było usłyszeć: "Robert Korzeniowski? Adam Małysz? Nie znam". Bo medal medalowi nierówny. Jedna Otylia nie wystarczy, dla świata sportu nie istniejemy.

Słysząc polskiego działacza sportowego, zawsze przypominam sobie pewien eksperyment. Oto na tablicy narysowano dwie kreski - dłuższą i krótszą. Różniły się wyraźnie, nie sposób było się pomylić, jednak 30 wtajemniczonych w przedsięwzięcie osób stwierdziło, że są identycznej długości. Kiedy zapytano 31. - niewtajemniczoną - również oświadczyła, ewidentnie wbrew zdrowemu rozsądkowi i własnym oczom, że nie widzi różnicy.

Szefowie polskiego sportu to ci wtajemniczeni. Mentalnie wciąż tkwią głęboko w socjalizmie, więc najchętniej wspieraliby wszystkich, czyli nikogo. Zaklinają rzeczywistość, by sugestii uległo 37 milionów Polaków. Ignorowali malejący od lat dorobek olimpijskich medali i powtarzali "jest dobrze", wierząc, że od upartego powtarzania tego kłamstwa wzrasta liczba osób podzielających ich dobre samopoczucie. Reszcie świata nie wmówili wiele, reszta świata musiałaby mocno wytężyć uwagę, by zauważyć, że na igrzyska w Atenach w ogóle wysłaliśmy reprezentację.

Wkraczającego na Stadion Olimpijski króla polskiego sportu Roberta Korzeniowskiego na żywo zobaczyła Irena Szewińska, Aleksander Kwaśniewski, grupka rodaków i 70 tys. pustych krzesełek. Biletów na finisz chodu nie sprzedawano, ale kto miał wejściówkę na konkurencje wieczorne, mógł wejść za darmo. Chętnych nie było. Smutne to, choć w żadnym razie nie ujmuje czegokolwiek z legendy Roberta Korzeniowskiego - geniusza, perfekcjonisty, żywego pomnika lekkiej atletyki. Tym większy należy mu się szacunek, że epokowy sukces osiągnął w konkurencji, co tu dużo mówić, niszowej.

Symbole naszego sportu właśnie z takich dyscyplin się wywodzą. Dyscyplin bądź traktowanych serio w niewielu zakątkach świata (więc niewspieranych wielkimi pieniędzmi), bądź młodych, w których rodzi się dopiero prawdziwie silna konkurencja. Skoki narciarskie uprawia się przecież właściwie jedynie w Skandynawii, krajach wokółalpejskich i Japonii. Mamy też niezłych żużlowców, tyczkarki, w pobliżu czołówki plasują się kolarki górskie. Saneczkarzy to mamy wręcz wybitnych. Na torze naturalnym. Nigdzie indziej się na nim nie jeździ.

Tak czy inaczej pojmowana niszowość sprawia, że łatwiej w danej konkurencji osiągnąć sukces samym tylko bożym darem, determinacją, poświęceniem. Kiedy zaczyna się nią pasjonować świat, wkracza system. I Polacy zostają w tyle.

System rozumiany szeroko - jako długofalowa strategia, perfekcyjna organizacja, świadomość najważniejszych (nielicznych!) celów, podporządkowanie im wszystkich działań. Kiedy sport stał się dziedziną, w której nie sposób działać spontanicznie, bez planu, bazując na entuzjazmie, wtedy my, Polacy, zaczęliśmy tracić na znaczeniu. Bałaganiarstwo, tymczasowość, prowizorka, krótkowzroczność, skłonność do zrywów zamiast mrówczej pracy to najwięksi wrogowie nowoczesnego, profesjonalnego wyczynu. Dlatego grad medali w Atenach przeczyłby logice, byłby niewytłumaczalnym fenomenem. Stan naszego sportu odzwierciedla kłopoty w innych dziedzinach. Służba zdrowia leczy się sama, a nie pacjentów, sądy nie skazują, autostrad nie przybywa, latami ciągnie się dyskusja o reformie polskiego kina. To wszystko dziedziny wymagające strategii. Jak sport.

Kiedyś byliśmy w sporcie niemal potęgą. Zapomnieliśmy, jak to się robi? Nie, nie cofnęliśmy się. Stanęliśmy w miejscu, a świat pomknął do przodu z szybkością światła. Bo w sporcie potencjał ludzki, owszem, przyda się, ogromne pieniądze, owszem, nie zaszkodzą, ale niezbędny jest przede wszystkim pomysł.

Chińczyków od dawna jest miliard ze sporym hakiem, ale potęgą w sporcie nie byli. Aż nagle postanowili to zmienić. Każda prowincja zajęła się inną dyscypliną, wprowadzono pieczołowity researching, sprowadzono trenerów z zagranicy. Za cztery lata Chiny rozbiją bank z medalami.

A Rumunia, Węgry, Bułgaria? Razem wzięte mają mniej ludności niż Polska, produktem narodowym też nas nie biją. Liczbą medali - tak.

Medali, których wcale nie potrzebujemy dużo. Litwini zdobyli ich mniej, lecz cały świat wie, że to kraj koszykówki. Dziś rozpaczają po pierwszych od 16 lat igrzyskach bez koszykarzy na podium, ale wciąż są rozpoznawalni w świecie. Czesi to kraj hokeja, tenisa, futbolu, Kenijczycy specjalizują się bieganiu, republiki poradzieckie - sportach siłowych, Serbowie czy Argentyńczycy - grach zespołowych etc.

Na igrzyskach chodzi o to, by się wyróżnić, by świat nas zapamiętał. To buduje narodową dumę i tego pragną kibice. Dumy. Dlatego pięć medali w strzelectwie nigdy nie będzie miało siły jednego Otylii Jędrzejczak, którą przez kilka dni pokazywały wszystkie dochodzące do Grecji telewizje świata. Jedna Otylia nie wystarczy, dla świata jesteśmy nierozpoznawalni, w świecie sportu nie istniejemy.

Korzeniowski? Małysz? - oczy Jeffa Taylora, amerykańskiego dziennikarza (pracującego i mieszkającego w Anglii, zatem znającego europejski sport) robiły się coraz większe. Powtarzam jeszcze raz: w żadnym razie nie śmiałbym podważać bezsprzecznej klasy naszych mistrzów, ich anonimowość nie odbiera im zasług, tak jak Robert Altman pozostaje twórcą wybitnym, mimo że masy nie pchają się na jego filmy.

Inaczej powinni myśleć ci, którzy sportem kierują. To głupota biadać na brak pieniędzy i upierać się, że wszystkie kreski są równe. Nieprawda, wszędzie jakiś sport - wskutek tradycji czy choćby nieodgadnionego splotu okoliczności - "kręci" ludzi bardziej, a inny mniej. Nie narzekajmy, że pieniędzy mało, tylko rozsądniej nimi zarządzajmy. - Chcesz zostać koszykarzem? Jedziesz do Stanów. Państwo daje pieniądze na futbol, rugby, sporadycznie pilotuje i wspiera rozwój wybitnych jednostek w niepopularnych w Anglii dyscyplinach. Z zasady np. na kolarstwo nie daje ani pensa, bo akurat ono mało kogo zajmuje - opowiadał wspomniany dziennikarz.

Szukajmy więc nowej Otylii, nowego Małysza. Jeśli wariujemy na punkcie siatkówki, jeśli jesteśmy tuż-tuż za elitą, zadbajmy o nią szczególnie. Szef polskiego sportu Andrzej Kraśnicki, kiedy rozmawialiśmy o kłopotach z siatkarskimi władzami, narzekał, że inne związki mają podobne, a on nie jest w stanie objąć ich wszystkich. Niech nie próbuje, postawmy na kilka dyscyplin oddziaływających na wyobraźnię Polaków. "Postawmy" znaczy: dbajmy o nie szczególnie. Ani PKOl, ani Polska Konfederacja Sportu nie kiwnęły choćby palcem, by usunąć szkodzącego siatkówce prezesa z prokuratorem na karku. I nieważne, kto ma jakie kompetencje, pewne rzeczy załatwia się nieformalnie i tyle. Prezydent ponoć kocha sport. Dlaczego ma nie szepnąć słowa komu trzeba, zasugerować posunięcia, zamiast wydawać oficjalne polecenia, których wydać nie może?

Powołuję się na siatkówkę, bo jest mi bliska, ale ten problem dotyczy wielu związków. Nawet jeśli nie sposób zapanować nad wszystkimi, zapanujmy nad tym, który wpływa na humor setek tysięcy (milionów!) kibiców. Przyglądajmy się ważniejszym - tak, ważniejszym - dyscyplinom, by cokolwiek przetrwało.

Sportowi brakuje pieniędzy, ale wciąż wydajemy bez sensu - Centrum Olimpijskie, tor kolarski w Pruszkowie, tor do kajakarstwa górskiego, przebudowa Stadionu Śląskiego, remont stołecznego Torwaru, by organizować na nim wystawy psów i targi klejów do glazury. Wielokrotnie opisywaliśmy skandal w warszawskiej Skrze, gdzie zakotwiczyły się podejrzane typy rozwijające podejrzane interesy. Reakcji jak nie było, tak nie ma.

Działacze narzekają na kryzys myśli szkoleniowej (to chyba raczej agonia), lecz można latami nawoływać do sprowadzania fachowców z zagranicy, a reakcją są w najlepszym razie ruchy pozorowane. W najgorszym - wzruszenie ramion.

Nieodżałowanej pamięci Zdzisław Ambroziak latami błagał na naszych łamach o zwiększenie liczby godzin wf. w szkołach. Takie apele są jałowe, bo politycy w sporcie lubią tylko wyjazdy i rauty za państwowe pieniądze. Znamienne, że nie tylko nic nie robią, ale nawet niczego nie obiecują. Oni - podczas kampanii wyborczej zdolni rzucić każde kłamstwo, byle się przypodobać. O sporcie nawet nie kłamią.

Jeśli nie doczekamy się rewolucji w głowach, będziemy musieli zacząć szukać chwały, jakiej pragną ci rekordziści z Księgi Guinnessa, którzy chcą być najlepsi w czymkolwiek, więc np. zjadają pół tony hamburgerów. Pewnie znalazłby się ktoś, kto pożre tonę, ale się nie znajduje, bo czasy Szymona Słupnika minęły, umartwianie się wyszło z mody. Zamiast pięcioboju nowoczesnego zaczniemy uprawiać czwórbój nienowoczesny - zrezygnujemy z jazdy konnej, to żaden koń już żadnemu Horbaczowi nie odmówi współpracy.

Robert Korzeniowski na mecie wyrażał się z dużym pobłażaniem o swoim rywalu Niżegorodowie. Czy wielkiemu mistrzowi takie zachowanie przystoi?
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.