Anna Rogowska: Skoki, moje życie

Pewnego dnia psycholog zapytał, czy chcę zdobyć olimpijski medal. Powiedziałam ?tak", a on na to: ?więc zrób to!". Od tego momentu całe życie podporządkowałam walce o ten medal - mówi Anna Rogowska, brązowa medalistka w skoku o tyczce

72-tysięczny stadion wreszcie dopingował walczącą o medal polską reprezentantkę! W fantastycznym, dramatycznym i pełnym zwrotów akcji konkursie, zakończonym rekordem świata Jeleny Isinbajewej, brąz zdobyła Anna Rogowska, skromna, nieśmiała, cicha dziewczyna z Trójmiasta.

Następnego dnia weszła do sali konferencyjnej w wiosce olimpijskiej uśmiechnięta, ale wyraźnie zmęczona. - Spałam dwie godziny. Raz, że konkurs skończył się o północy, dwa, że nie dały mi zasnąć emocje. Dostałam tyle SMS-ów z gratulacjami, że zatkał mi się telefon. Jeden przyszedł od Otylii Jędrzejczak, co bardzo mnie ucieszyło. Nie mam jeszcze, niestety, medalu. Ceremonia wręczenia odbędzie się dopiero wieczorem o 20. Prosto ze stadionu jadę na lotnisko i wracam do Polski. Mogłabym zostać w Atenach, ale nie chcę. Wolę jak najszybciej zobaczyć rodziców, brata, przyjaciół, podzielić się z nimi radością. Do Aten przyjadę pozwiedzać kiedy indziej - oświadczyła dziennikarzom na wstępie. Zaczęliśmy od pytań lekkich, łatwych i przyjemnych.

Michał Pol i Radosław Leniarski: Jak to jest, że właśnie w skoku o tyczce startują najładniejsze, najzgrabniejsze dziewczyny na igrzyskach?

- Ja wcale nie uważam, żeby tyczkarki wyróżniały się jakąś szczególną urodą czy figurą. Na pewno jesteśmy dobrze zbudowane, widać u nas rzeźbę od ciężkiego treningu. Właśnie nad brzuchem musimy najbardziej pracować. Ale nie takim, jak niektórzy tu redaktorzy. Nad mięśniami brzucha.

Wiele z was trafiło do tyczki z gimnastyki sportowej...

- Ja zaczynałam od biegania przez płotki. Jako juniorka młodsza miałam na 100 m "życiówkę" 14,85. Do tyczki zachęciły mnie sukcesy koleżanek. Dyscyplina dopiero się w Polsce rozwijała, ale już miała prestiżowy status. Ciekawsze były też treningi, bardziej wszechstronne: siłowy, gimnastyczny, szybkościowy. W treningu płotkarskim tylko się biega. Ja lubię biegać tylko tyle, ile na rozbiegu.

Pamięta Pani pierwszy skok?

- Jasne. Po zaledwie dwóch treningach pojechałam na zawody, żebym tylko rozeznała się, o co chodzi. Dali mi taką różową tyczkę i pokonałam 2,40 m. Raczej ciężko to nazwać skokiem, po prostu przerzuciłam tyłek nad poprzeczką, i tyle.

Czy to niebezpieczna dyscyplina? Fruniecie wysoko w górze...

- Zdarzają się przykre wypadki. Np. w tym roku Rosjance Tatianie Polnowej założono siedem szwów na szyi, bo podczas skoku pękła jej tyczka, wyszarpując kawał skóry. Z kolei Anita Becker łamiąc tyczkę, spadła tak nieszczęśliwie, że zrobił jej się krwiak przy rdzeniu kręgowym. W tej chwili fizycznie jest już z nią wszystko dobrze, ale psychicznie się nie pozbierała. Od tamtej pory nie skacze. Ja kiedyś w Gdyni spadłam na tartan i doznałam drobnej kontuzji. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to niebezpieczny sport. Wcześniej to była tylko fajna zabawa.

Monika Pyrek opowiada, że cierpi na lęk wysokości...

- Na wysokości ponad czterech metrów jestem tak krótko, że nie mam czasu się bać. Ale gdybym stanęła na dachu wieżowca, zakręciłoby mi się w głowie.

Po zaliczeniu każdej próby reagowała Pani bardzo emocjonalnie...

- Ja jestem bardzo spontaniczna. Kumuluję w sobie emocje i daję im upust po dobrym skoku. Ale tak cieszę się tylko podczas zawodów. W codziennym życiu nie, bo na szczęście nie muszę toczyć aż takiej walki.

Zdradzi nam Pani, jakie zaklęcia szepcze Pani do tyczki przed każdą próbą? To są długie zdania.

- To jest mój sposób na motywację. Każda tyczkarka ma jakąś swoją mantrę, którą powtarza. Ale zachowam ją dla siebie.

Czy koncentruje się Pani przed występem słuchając muzyki? Jeśli tak, to jaką? Otylia mówiła nam, że słucha hip-hopu, z kolei Sylwia Gruchała wycisza się łagodną muzyką.

- Ja nie potrzebuję niczego takiego. Nie czytam też przed startem żadnych książek, czasopism, żadnej muzyki. Pełne wyciszenie. Czasami tylko stawiam sobie pasjansa. Podczas zawodów najchętniej odseparowałabym się od całego zgiełku, ale nie zawsze jest na to możliwe. Zresztą wszystkie dziewczyny próbują gdzieś się położyć na ręczniku i skoncentrować na sobie. Ja w przeciwieństwie do nich jestem podczas zawodów bardzo pobudzona, to zresztą widać. Nosi mnie.

Czy podczas kłopotów Isinbajewej, która nie zaliczyła dwóch prób na 4,65 i przenosiła poprzeczkę coraz wyżej i wyżej, liczyła Pani, że może jednak będzie srebro?

- Tak. Isinbajewa miała podobne problemy podczas mistrzostw świata w Paryżu. Choć była rekordzistką świata, zajęła tam trzecie miejsce. W Atenach podjęła ogromne ryzyko, ale ją interesował tylko złoty medal. Srebrny i brązowy byłby porażką.

A czy Pani jest ryzykantką? I na zawodach, i w życiu? Jeździ Pani np. ostro samochodem?

- Chyba rowerem, bo nie mam nawet prawa jazdy (śmiech). No, trochę ryzykuję, bo jeżdżę bez kasku. Jestem raczej osobą nieśmiałą niż odważnym ryzykantem i sport pozwala mi się przełamywać. W zawodach nie podjęłabym takiego ryzyka, jak Isinbajewa. We wtorek i ja mogłam przenieść w ostatniej próbie konkursu poprzeczkę wyżej. Ale wolałam skakać swoje 4,75.

W ubiegłym roku Pani rekordem życiowym było 4,45. W Atenach brązowy medal zdobyła Pani wynikiem 4,70. To niesamowity postęp. Za rok będzie Pani konkurować z Isinbajewą i Fieofanową?

- Ciężko będzie się poprawić o kolejne 20 cm. Ciężej pracować już nie mogę. Ale muszę się skupić na technice. Będę też skakać z dłuższymi tyczkami i z dłuższego rozbiegu. Muszę też skupić się na gimnastyce, bo popełniam dużo błędów technicznych. Moim największym felerem jest ułożenie się nad poprzeczką. Jeśli tylko ułoży się odpowiednio biodra, można dorzucić do wyniku z 10 cm. Mam zamiar też skakać z coraz twardszymi tyczkami. Brąz zdobyłam skacząc na najtwardszej tyczce w karierze. Potrenuję jeszcze na siłowni. Może nie wyglądam, ale nie jestem słabą dziewczyną. Wyciskam 65 kg, czyli więcej niż ważę. Przed zawodami ważyłam 55 kg [przy wzroście 171 cm - red.], ale z powodu stresu pewnie jeszcze mi spadło.

W walce o medal pokonała Pani Monikę Pyrek, która dotąd była numerem jeden w Polsce. Czy to zmiana permanentna?

- Na pewno niepokoleniowa, bo Monika jest tylko o rok starsza ode mnie [23 i 24 lata - red.]. I nie sądzę, żeby to była zmiana na stałe. Choćby dwa tygodnie temu Monika skoczyła w zawodach 4,67 i pokonała mnie. Nie będzie tak, że teraz już ja będę wszystko wygrywać. Każdy ma swoje lepsze i gorsze dni. Pokonanie Moniki to dla mnie niesamowita sprawa. Cztery lata temu oglądałam jej występy na igrzyskach w Sydney. Sama skakałam wówczas 3,60 m i igrzyska były dla mnie niedościgłym marzeniem. A medal to już w ogóle.

Czy po igrzyskach w Atenach stosunki między wami się ochłodzą?

- Nie sądzę. My sobie często pomagamy, udzielamy rad, choć widujemy się tylko na zgrupowaniach. Na pewno nigdy nie będzie między nami takiej niechęci, jak między Isinbajewą a Fieofanową. Obie mają trudne charaktery. Ich rywalizację po prostu można wyczuć podczas zawodów. Reszta rywalek ich nie obchodzi, nie czują z ich strony zagrożenia.

Nie jest tajemnicą, że trener Jacek Torliński jest Pani partnerem życiowym. Czy to pomaga w treningach?

- Jesteśmy ze sobą cztery lata. Bywa, że się kłócimy, ale przecież zawodnicy nie będący w związku z trenerami, też się z nimi kłócą. Prawda jest taka, że nikt tak nie rozumie moich potrzeb jak Jacek.

Ale czy mając 25 lat, jest dla Pani wystarczającym autorytetem jako trener?

- Zgadzam się, że to było ryzyko z mojej strony zdecydować się na trenera bez doświadczenia. Ale kiedy zobaczyłam, ile serca poświęca tyczce, że jest jego pasją, nie miałam wątpliwości. Znalazłam kogoś, dla kogo skoki są całym życiem, tak samo, jak dla mnie. I jeszcze we mnie wierzył. To było najważniejsze.

Czy ze skakania w Polsce można się utrzymać?

- Można, choć trzeba ciułać. Wciąż mieszkam z rodzicami, bratem i psem w 48 m w bloku i nie mogę uskładać pieniędzy na mieszkanie. Nawet medal na igrzyskach nie poprawi tej sytuacji. Pozwoli mi za to skończyć AWF i podjąć studia na wydziale psychologii. Chcę zostać w przyszłości trenerem-psychologiem. Mam osobę, która opiekuje się mną od strony psychologicznej. Nie psychologa, kogoś, kto zajmuje się szkoleniem osób na wysokie stanowiska.

Czy udzielił Pani jakiejś szczególnej rady, do której zastosowała się Pani w Atenach?

- Pomógł mi, pytając mnie kiedyś, czy chcę zdobyć medal olimpijski. Powiedziałam, że tak, a on na to: "to zrób to!" Od tego momentu całe życie podporządkowałam walce o ten medal. I poprawiałam się z zawodów na zawody. Starałam się wykorzystać każdą chwilę i cieszyć się nią. Wiedziałam, że wtedy wszystko potoczy się dobrze i tak się właśnie stało.

Copyright © Agora SA