Polska - Brazylia 0:3. Siatkarze odpadli

Klątwa trwa. Polscy siatkarze znów nie zdobędą medalu. To smutny paradoks, że odpadają po niezłym meczu. Przez dwa sety walczyli z Brazylijczykami jak lwy. W trzecim pękli. I wracają do kraju

- Jest mi po prostu przykro. Niby piąte miejsce nie jest złe, ale czujemy niedosyt, wierzyliśmy w coś więcej - mówił Piotr Gruszka. - Dzisiaj nie było źle. Nie odstawaliśmy bardzo od mistrzów świata, a wszyscy mówili, że to kosmiczny zespół. Co z tego? Lata mijają, a nam zawsze brakuje tych kilku piłek...

- Nie mogę mieć do nich pretensji. Przestali wierzyć w trzecim secie? Przestali - bronił siatkarzy trener Igor Prielożny. - Ale tak bywa w sporcie, kiedy na zawodnika zwali się zbyt wiele. Świderski wyszedł na boisko mimo kontuzji, ryzykował zdrowie, reputację. Później doszła jeszcze kontuzja mięśnia brzucha Dawida Murka - wyliczał Słowak.

- Grałem na własną odpowiedzialność, nie wiem, czy nie będę tego żałował - mówił Świderski. - Niestety, taki uraz i taki ból ograniczają. Trochę niżej skoczysz, nie starczy trochę siły, nie starczy centymetra.

Przez dwa sety tego właśnie brakowało - centymetrów, niuansów, troszeczkę zimnej krwi. Zanosiło się na kolejny horror, bo gdyby wczorajszy dzień w pireuskiej Hali Pokoju i Przyjaźni spędził Homer, powstałby taki epos, że "Iliada" zginęłaby gdzieś wśród jego mniej znaczących dzieł. Ćwierćfinały były porywające, nie chciały się skończyć, więc ostatni - z udziałem Polaków - rozpoczął się z niemal godzinnym opóźnieniem. On też miał mieć bogatą historię. Przynajmniej tyle - jeśli nie zwycięstwa nad mistrzami świata - obiecywali siatkarze.

Kiedy niepotrzebnie oddali sety Tunezji i Argentynie, martwiliśmy się, że przyjdzie im bić się z zapierającą dech Brazylią, oni tymczasem zdawali się bezgranicznie szczęśliwi, że zetrą się z murowanymi faworytami turnieju. Dawno nie tchnęli już taką wiarą. I początek był fantastyczny. Na zagrywce jak zwykle pierwszy stanął Murek. Najpierw posłał taką petardę, że Brazylijczycy ani drgnęli, po chwili piłka ześliznęła się po taśmie i Brazylijczycy... znów ani drgnęli. Było znów dobrze, jak w meczu przeciw Serbii i Czarnogórze. Gruszka był nie do zatrzymania na prawym skrzydle (11 punktów w pierwszym secie!), Arkadiusz Gołaś sprytnie blokował rywali jedną ręką. Trener Bernardo Rezende swoim zwyczajem szalał centymetry od linii bocznej, ledwie powstrzymując się od wbiegnięcia na boisko. Minę miał zafrasowaną, on Polaków obawia się od zawsze.

Dlaczego "Canarinhos" zwyciężają i zachwycają? Bo są najszybsi. O ile nawet rywale wywróżą, co wymyśli wystawiający, przesuwając się wzdłuż siatki musieliby wyprzedzać własne myśli. Sposób na nich jest jeden. Serwować zbyt mocno, by mogli precyzyjnie przyjąć piłkę i przeprowadzić natarcie zgodnie z planem.

I Polacy o tym pamiętali. Konsekwentnie zagrywali na Gibę, bo wiadomo, że powstrzymać można go w jeden sposób. Zamęczyć. Ale on, choć niewysoki, to wielki duchem, zaprawiony w najcięższych bojach, nie pękł.

Polacy pękli. Na finiszu dwóch pierwszych setów i w połowie trzeciego. Wcześniej toczyli naprawdę równą walkę, mecz stał na poziomie więcej niż przyzwoitym - mało banalnych błędów, mocny, bezkompromisowy serwis z obu stron, piłka spadająca na parkiet z taką mocą, że przebijała się przez hałas trybun.

- Przesądziły drobiazgi - skwitował Prielożny. - Jest końcówka seta, a my serwujemy na libero, którego jedynym zadaniem i specjalnością jest właśnie odbiór zagrywki. Serwujemy dobrze, mocno, ale w kierunku złego człowieka. Nie tak się umawialiśmy... A Brazylijczycy? Wiedzieli, że Świderski gra z kontuzją, to w niego celowali. Cały czas, bez litości. To się nazywa wypełnianie założeń taktycznych - westchnął. - Ale wierzę, że ta drużyna może wydobyć się z ciągłych piątych miejsc. Naprawdę. Obym tylko mógł wciąż z nią pracować.

Polska - Brazylia 0:3 (22:25, 25:27, 18:25).

Polska:

Stelmach, Gruszka, Gołaś, Szczerbaniuk, Murek, Świderski, Ignaczak (libero) oraz Gabrych, Kadziewicz, Zagumny, Bąkiewicz, Rybak.

Copyright © Agora SA