Asafa Powell: jestem w stanie zawalczyć o rekord świata na 100 metrów

Bardziej zależy mi na zdobyciu w Atenach złotego medalu niż odebraniu Maurice'owi Greene'owi rekordu świata na setkę. Z drugiej strony, kto z nas nie marzy o tytule najszybszego człowieka świata - mówi Asafa Powell, jamajski sprinter, kandydat do złota na 100 m, który w ubiegłym miesiącu dwukrotnie pokonał słynnego Amerykanina

Michał Pol: Maurice Greene po przylocie do Aten ogłosił, że kto chce go tu pokonać, będzie musiał pobić rekord świata. Co Pan na to?

Asafa Powell: Ja na to, że czuję się w świetnej formie, olimpijskiej, takiej, by zawalczyć nawet o rekord świata. Ale pobicie go nie jest moim głównym celem w Atenach. Zależy mi przede wszystkim na zwycięstwie i zdobyciu złotego medalu dla Jamajki. W historii igrzysk jeszcze żaden mój rodak nie wygrał biegu na 100 m. Czas ma drugorzędne znaczenie. Ale kto z nas nie marzy o tytule najszybszego człowieka na Ziemi? Zdobyć go na igrzyskach byłoby czymś niesamowitym. Ale nie upieram się. Mam 21 lat, to dopiero moje pierwsze igrzyska.

W 1999 roku Greene ustanowił rekord świata właśnie tu w Atenach [9,79, pobity przez Tima Mongomery'ego w 2002 r. - 9,78, który w Atenach nie startuje - red.]. Czy to mu daje przewagę psychologiczną nad resztą stawki?

- Hej, a proszę mi przypomnieć, jaki mamy obecnie rok. 2004, tak? No więc w niedzielę wieczorem zdarzenia z 1999 roku nie będą miały żadnego, ale to żadnego znaczenia.

Amerykanin twierdzi też, że jeśli obroni w Atenach złoty medal z Sydney, stanie się największym z największych...

- Największym z największych jest i będzie tylko Muhammed Ali.

Co dla was, sprinterów, oznacza tytuł najszybszego człowieka świata?

- To wielka, wielka sprawa. Największa rzecz, jaką można osiągnąć w lekkoatletyce. Myślę, że zdobywając ten tytuł, człowiek wchodzi do tej samej ligi, w której znajduje się np. prezydent Stanów Zjednoczonych. Bo mistrzów świata jest wielu - w piłce nożnej, hokeju, pływaniu itd., ale najszybszy człowiek na ziemi jest tylko jeden.

Co Pan będzie czuł, patrząc, jak legendarna jamajska sprinterka Marlene Ottey startuje w Atenach w barwach Słowenii?

- To szok, zupełny szok, bo przecież na sześciu igrzyskach zdobyła dla Jamajki osiem medali. Nie wiem, jak mogło do tego dojść...

Zjawił się Pan w lekkoatletyce nagle i szturmem wywalczył miejsce w światowej czołówce. Przykład: w ubiegłym miesiącu dwa razy pokonał Pan Greene'a. Skąd Pan się właściwie wziął?

- Pochodzę z rodziny lekkoatletów. Mój brat właśnie skończył karierę, więc teraz ja przejąłem pałeczkę. A nie zapowiadało się na to. Trenuję sprinty dopiero od dwóch lat. Wcześniej wolałem grać w piłkę. Ale raz trener biegania obejrzał mnie w jakimś meczu i powiedział, że nawet nie zdaję sobie sprawy, jakie mam możliwości. Trochę go wtedy wyśmiałem, ale zgodziłem się na treningi. Od razu wygrałem mistrzostwa Jamajki, więc wypadało zająć się tą dyscypliną poważnie. I oto jestem tutaj.

Podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata w Paryżu został Pan zdyskwalifikowany w ćwierćfinale za falstart, zresztą w tym samym biegu co Jon Drummond, który na znak protestu położył się na bieżni i nie chciał zejść. Jaki wpływ wywarł na Pana tamten incydent?

- To było olbrzymie rozczarowanie, bo ciężko trenowałem przed mistrzostwami świata. Ale dziś odnoszę wrażenie, że to doświadczenie było wielką nauczką pokory i zrobiło ze mnie jeszcze lepszego sprintera. Mówiąc szczerze, udało mi się wyrzucić z pamięci to bolesne zdarzenie, przyjechałem do Aten skoncentrowany na występie na igrzyskach, dopóki mi pan nie przypomniał... Wielkie dzięki.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.