Zieliński: Gdyby sędziowie byli ostrzejsi, mógłbym mieć medal

Zanim ludzie niczym pociski wystrzelili na rowerach po zjeździe motoru, sędziowie dwa razy przerywali wyścig, co się jeszcze w olimpijskim keirinie nie zdarzyło. Damian Zieliński zajął w finale szóste miejsce. Prezes Polskiego Związku Kolarskiego uważa, że mógłby zdobyć medal, gdyby sędziowie zdyskwalifikowali zawodników jak należy.

- Gratuluję ci, Damian, to, co zrobiło jury, to skandal. Są w Międzynarodowej Unii Kolarskiej dwa rodzaje przepisów - dla potężnych i dla pozostałych - mówił prezes Wacław Skarul. Chodziło mu o niezdecydowanie sędziów, którzy dwa razy przerywali sześcioosobowy finał, bo się im wydawało, że któryś z zawodników ruszył za mocno do przodu, zanim zjechał z toru motor prowadzący ich na pierwszych okrążeniach. Po powtórkach przerwanego pierwszego wyścigu wszystko wskazywało na to, że powinni zostać wykluczeni najlepszy kolarz torowy igrzysk Jason Kenny oraz Malezyjczyk Azizulhasni Awang. Ale sędziowie uznali, że najlepiej będzie powtórzyć wyścig w pełnym składzie, co wywołało niezadowolenie w wielu ekipach. Panowało przekonanie, że Brytyjczycy są zbyt potężni, by ich zdyskwalifikować. Kolejny więc raz w igrzyskach zrobili rywalom na torze kolarskim to, co Holendrzy robią w panczenach. W Rio zdobyli 11 medali. Pozostałe kraje razem wzięte - 10.

- Decyzja sędziów była dyskusyjna, ale powtórki nie wyjaśniały wszystkiego. A nikt nie chce zdyskwalifikować zawodnika, jeśli nie jest pewien jego błędu. Być może sędziowie w ogóle nie powinni odstrzeliwać wyścigu, w którym wykroczenie było na granicy. Chyba czuli presję. Przez siedem lat kariery czegoś takiego nie widziałem - mówił Krzysztof Maksel, który startował w finale B.

- Keirin to konkurencja dla najmocniejszych nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Mnóstwo tu technicznych niuansów, które trzeba ogarnąć w jednej chwili. Wyścig nieprzewidywalny. Nawet trzykrotny mistrz olimpijski może stracić opanowanie, gdy widzi, że grupka za nim już rusza do ataku, a on jeszcze nie może się zrównać z kołem motoru. Dziwnie to wygląda z boku, ale taki jest przepis. I wyglądało na to, że mistrz olimpijski może w finale nie pojechać - mówił Maksel.

----------

Rozmowa z DAMIANEM ZIELIŃSKIM, polskim kolarzem

----------

Sędziowie powinni zdyskwalifikować kogoś po przerwanych wyścigach finałowych?

DAMIAN ZIELIŃSKI: Była taka możliwość, zdarzało się to podczas Pucharów Świata. Nasz zawodnik był kiedyś wykluczony za nieznaczne wyprzedzenie derny. Sędziowie przestraszyli się swojej decyzji: finał olimpijski, a jedno z wykroczeń popełnił Jason Kenny. Skoro jemu odpuścili, to nie mogli potem wykluczyć innych zawodników. A gdyby ich wykluczyli, to podium byłoby pewne już na starcie, bo pojechalibyśmy we trzech. Ja spokojnie robiłem swoje.

Jak się układa taktykę na taki wyścig?

Wszyscy się dobrze znamy. Wiemy, kto ma długi finisz, kto krótki, kto umie wykorzystać ciąg innego zawodnika, kto kogo wybija, kto jeździ chaotycznie. Ale przewidzieć w ułamkach sekund, co zrobi sześciu zawodników, jest trudno. Jedna zła decyzja rozstrzyga - medal czy ostatnie miejsce. To sport dla bystrych wojowników. I dla odważnych, bo czasem trzeba się komuś rzucić do gardła mocnym atakiem. A tu się zdarza wiele wypadków, nasz kolega Kamil Kuczyński leżał kilka razy, miał złamany obojczyk, operację. Mistrz olimpijski Maximilian Levy do dziś nie wrócił do formy po wypadku. W finale złej decyzji nie podjąłem, po prostu zabrakło sił.

Na żywo ta konkurencja robi niesamowite wrażenie...

Trzeba ją obejrzeć w Japonii, skąd się wywodzi i gdzie ma gigantyczną popularność. Została wymyślona dla hazardu. I jest dla Japończyków tak ważna, że po - nie pamiętam dokładnie - 20 albo 25 latach ścigania się w keirinie dostaje się emeryturę. Są związki zawodowe keirinowców, które walczą o przywileje dla nich. Kiedy się ścigałem w Japonii, na pasku z wynagrodzeniem miałem to wszystko wyszczególnione: tyle odprowadzone na składkę emerytalną, tyle na związki, tyle na utrzymanie obiektu itd. Ekipy z Japonii jeżdżą po europejskich wyścigach kolarskich i wyłapują zawodników, którzy pasowaliby do tamtejszego ścigania. Keirinowcy w Japonii zarabiają ogromne pieniądze. Bliżej im do najlepszych koszykarzy na świecie niż do najlepszych kolarzy. Emerytura, którą otrzymują po zakończeniu kariery, to przy ich zarobkach tylko dodatek. To tak jak z polską emeryturą za medal olimpijski - gdybym ją zdobył, to uznałbym, że jest zabezpieczeniem na przyszłość. Gdyby otrzymał ją siatkarz albo piłkarz, to musieliby się po zakończeniu kariery mocno stoczyć finansowo, żeby odczuć tę emeryturę w portfelu. Ale wracając do Japonii: jest tam federacja keirinu, która zrzesza zawodników i prowadzi szkoły tego sportu. Tak jak u nas szkoły mistrzostwa sportowego. Szkoły mają do dyspozycji po kilka świetnie wyposażonych torów treningowych. Kamery, omawianie taktyki, analiza, testowanie wszystkiego, szkolenia, egzaminy. Ja zdawałem egzamin w laboratorium, testy sprawnościowe, testy na torze, rozmowę kwalifikacyjną i egzamin z przepisów. Byłem tam na kontrakcie dwa razy. Raz przez dwa miesiące, raz przez trzy.

To są propozycje nie do odrzucenia?

- Niektórzy odrzucają. My, Polacy, nie odrzucaliśmy. Związek dawał nam możliwość dorobienia na tych wyścigach. Poza tym to promocja Polski i nobilitacja dla naszego kolarstwa.

A jak jest w kolarstwie torowym? Razem z sukcesami Brytyjczyków i zainteresowaniem sponsorów dopłynęło więcej pieniędzy?

- Pamiętam czasy, gdy się jeździło po betonowych torach, a Brytyjczycy byli tłem dla innych. A potem stopniowo zwiększali nakłady. W Atenach pokazali siłę, a w Pekinie, Londynie i Rio to właściwie rozegrali własne igrzyska. Ale oni już kilka lat temu na kolarstwo torowe dysponowali budżetem 7,5 miliona funtów, dla porównania - w Polsce mieliśmy wtedy 100 tysięcy.

Jedna z najpiękniejszych historii IO w Rio. Wzruszająca rywalizacja i pomoc! [ZDJĘCIA]

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.