Soczi 2014. Szymajda: Łowicz jedzie witać biomaszynę Bródkę

- Jak po biegu na 1000 m zadzwonił do mnie Wiesław Kmiecik, to usłyszał, że jemu i Zbyszkowi należy się lanie. Spać nie mogłem z nerwów, że taka biomaszyna została zepsuta niesprawdzonymi płozami - opowiada Mieczysław Szymajda. W poniedziałek w Warszawie pierwszy trener Zbigniewa Bródki będzie witał wracającego z Soczi mistrza olimpijskiego w łyżwiarstwie szybkim. - Z Łowicza jedziemy w 600 osób. Będą z nami koledzy Zbyszka ze straży, którzy dopilnują porządku na lotnisku - mówi Szymajda.

Łukasz Jachimiak: W poniedziałek z igrzysk olimpijskich w Soczi wracają polscy panczeniści. Wybiera się pan do Warszawy, żeby powitać swojego podopiecznego Zbigniewa Bródkę?

Mieczysław Szymajda: Czekamy na ten dzień, odkąd Zbyszek zdobył złoty medal. Do Warszawy jedziemy bardzo dużą grupą. Ze Starego Rynku w Łowiczu ruszy kilkanaście autokarów, w sumie ponad 600 osób. W hali przylotów będzie ciasno, ale nad tłumem zapanują koledzy Zbyszka ze straży. Jadą z nami też po to, żeby ustawić dla niego i dla innych zawodników szpaler, żeby tę całą ceremonię powitania łyżwiarzy zabezpieczyć. A artystycznie uświetni ją nasz ludowy zespół, który pokaże kilka tańców. Zrobimy to wszystko w barwnym, łowickim stylu. I jak już spotka się z ważnymi przedstawicielami straży pożarnej, to z Warszawy ruszymy do Domaniewic, w których Bródka mieszka. Około godz. 19 w tamtejszej sali gimnastycznej Zbyszka powitają sąsiedzi. Szkoda, że do tej sali wejdzie nie więcej niż tysiąc ludzi, wiele osób się nie zmieści.

Cztery lata temu, na igrzyskach w Vancouver, Bródka na 1500 m zajął 27. miejsce, a teraz zdobył olimpijskie złoto. Jak wytłumaczyć fakt, że ogromny postęp zrobił tak szybko?

- On już w Vancouver walczyłby o medal, gdybyśmy nie zdecydowali się przejść z short-tracku na tor długi tak późno. Odwlekaliśmy tę decyzję, bo w short-tracku Zbyszek był bardzo dobry, liczył tam na sukcesy. Miał świetną technikę, spryt, ale kontuzje nie pozwoliły mu wystartować na igrzyskach w Turynie w 2006 roku. Wtedy od razu trzeba było przejść do łyżwiarstwa szybkiego i po czterech latach pracy na torze długim w Vancouver ładnie by wypadł. A my czekaliśmy do 2008 roku, dopiero wtedy Zbyszek uznał, że swoich ambicji w short-tracku może nie spełnić, bo tam trzeba nie tylko dużej klasy sportowej, ale też dużego szczęścia. Teraz u nas za Zbyszkiem idą wszyscy. Jak tylko ktoś pokazuje formę na krótkim torze, to przechodzi na długi, idzie do SMS-u Zakopane i tam dalej trenuje.

Trudno było przenieść Bródkę na długi tor?

- Na konferencji trenerskiej, która raz do roku odbywa się w Polskim Związku Łyżwiarstwa Szybkiego, przedyskutowałem sprawę z Krzysztofem Niedźwiedzkim, który był wtedy trenerem męskiej kadry. Przedstawiłem mu talent Zbyszka, powiedziałem, że to niezwykle charakterny chłopak i że warto go z kadry Polski w short-tracku od razu przenieść do kadry panczenistów. Trener zrobił Zbyszkowi sprawdzian, stwierdził, że on rzeczywiście świetnie rokuje, no i zaczęła się ta nowa droga, którą Bródka doszedł teraz na sam szczyt. Piął się błyskawicznie. Z każdym obozem był lepszy, w ubiegłym sezonie zdobył Puchar Świata, to też jest coś. Jak ktoś mówi, że jego złoto w Soczi jest sensacją, to od razu wiem, że ta osoba na łyżwiarstwie szybkim się nie zna. Przecież na 1500 m Zbyszek od dwóch lat jest najrówniejszym zawodnikiem na świecie. On w Soczi potwierdził klasę. Drużyny zrobiły to samo, zdobywając dokładnie takie medale jak na ubiegłorocznych mistrzostwach świata.

Będąc w Soczi, Bródka kontaktował się z panem?

- Rozmawialiśmy dużo o tych nieszczęsnych płozach. Mocno byłem zdenerwowany, że na 1000 m pojechał na nowych. Aż na zbliżeniu oglądałem, czy naprawdę to zrobił, a później spać nie mogłem, bo wiedziałem, jak dużo przez to stracił.

Myśli pan, że jadąc na starych płozach i na 1000 m zdobyłby medal?

- Wolę o tym nie mówić, bo nie chcę, żeby Zbyszek rozpaczał (śmiech). Oczywiście żartuję, on nie ma się czym przejmować. Ale jak Wiesław Kmiecik [trener panczenistów] do mnie po tym starcie zadzwonił, to mu powiedziałem, że obaj ze Zbyszkiem powinni ode mnie dostać lanie. Nie mogłem uwierzyć, kiedy dowiedziałem się, że jeszcze po starcie na 1000 m oni się zastanawiali, które płozy są lepsze i na treningu Zbyszek jeździł na jednych i na drugich, żeby to sprawdzić. Bałem się, że się całkiem pogubili, bo przecież nawet sprzed telewizora było widać, że Bródka na tych nowych płozach jedzie ciężko, że jego nogi nie pracują jak zawsze. Ta biomaszyna po prostu została wtedy zepsuta, miała inne kąty, inaczej wchodziła w łuki. Cały staw skokowy, kolanowy, biodrowy - wszystko działało nie tak, jak powinno.

Pan mówi o Bródce biomaszyna, Aida Bella ujawniła, że w swoim gronie łyżwiarze nazywają go koniem, bo świetnie znosi niesamowite obciążenia. To rzeczywiście aż taki twardziel?

- Widać, jak on podchodzi do sprawy, kiedy po dwóch medalach olimpijskich mówi, że po prostu zrobił swoje. On nie traci energii na niepotrzebne emocje, bo wie, co wypracował i na ile go stać. Ten chłopak od zawsze trenuje, kiedy tylko może. Mieszka w Domaniewicach, pracuje w straży w Łowiczu, a dojeżdża jak nie na rolkach, to na rowerze. 15 km w jedną stronę to spory dystans, jak w sumie codziennie zrobi 30 km, to już ma niezłą dawkę. A w pracy, kiedy akurat obowiązki nie wzywają, też nie próżnuje. On od dziecka taki jest. Jego rodzice mają duże gospodarstwo, Zbyszek od najmłodszych lat im pomagał. Odkąd pamiętam, to był silny chłopak ze wsi. A teraz to mądry, pracowity facet. Pod wieloma względami przypomina mi Justynę Kowalczyk.

Bródka w październiku skończy 30 lat, Kowalczyk pierwsze olimpijskie sukcesy osiągnęła jako 23-latka. Myśli pan, że nasz panczenista powalczy o medale na jeszcze choć jednych igrzyskach?

- Do sukcesów w Soczi Zbyszek doszedł, pracując w bardzo trudnych warunkach, teraz będzie mu łatwiej. Medale otworzą mu sporo drzwi, dadzą trochę pieniędzy, będzie spokojniejszy o rodzinę, chociaż z pracy strażaka nie zrezygnuje i dlatego że ją lubi, i dlatego że chce mieć jakąś przyszłość po karierze. Ale do Pyeongchang na pewno wytrwa i tam znów będzie walczył o podium. Łatwiej może być też o tyle, że chyba wreszcie coś się zacznie dziać z naszą infrastrukturą. Choć Polska to pod wieloma względami chory kraj, dlatego i tym razem może się skończyć na obietnicach. A szkoda by było, bo dzieci do łyżwiarstwa naprawdę się garną. Jak go teraz nie spopularyzujemy, to już chyba nigdy.

Wychowuje pan już następnego Bródkę?

- Myślę, że z grupy, którą mam, ktoś dojdzie do światowych sukcesów. Dzieciaki pięknie pracują. Kiedy tylko mogą, przychodzą, żeby jeździć na lodzie, a jak nie mamy warunków, to ćwiczymy w hali, na rolkach.

Dalej wylewa pan wiadrami wodę na boisko i czeka, aż ściśnie mróz?

- Jest postęp - doczekałem się 70-metrowego węża (śmiech). A z wiadrem chodzę, żeby "łatać" dziury. No i czasem jeździmy na łowicki orlik, gdzie jest sztucznie mrożone lodowisko. Małe, ale dobre i takie.

Dużą grupę w tej chwili pan prowadzi?

- Mam trzydziestkę dzieciaków. Dostosowuję się do nich, spotykam się z nimi w różnych godzinach, oddaję im swój czas codziennie od ósmej rano do 20, a bywa, że i do 22. Rodziny nie mam, pieniędzy mi nie brakuje, a sport kocham. Takie momenty jak te, które w Soczi dał mi Zbyszek, są najpiękniejsze. Tylko tego błędu z płozami szkoda. Mówiłem mu już dawno, że jak nie ma pieniędzy, to za własne kupię mu nowe, porządne płozy, żeby miał czas się na nich pewnie poczuć na długo przed igrzyskami. Szkoda, że tak późno dostał sprzęt ze związku.

Teraz już chyba płóz Bródce nie zabraknie.

- Pewnie tak, ale w razie czego jestem do usług. Na początku sezonu, na Pucharze Świata w Calgary, sprezentowałem mu kamień do ostrzenia płóz - na szczęście. W marcu wsiądę do swojego rozklekotanego mercedesa, wezmę ze sobą parę osób i pojedziemy do Heerenveen na finał Pucharu Świata. Tam też pewnie coś Zbyszkowi dam, żeby obronił trofeum i olimpijski sezon zakończył w wielkim stylu.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.