Soczi 2014. Zjednoczone Królestwo Panczenów

To może ostatnia obok monarchii świętość Holandii - jazda na łyżwach. Gra orkiestra, leje się piwo, wpadają medale. Nigdy jeszcze nie wpadło ich tyle, ile w Soczi

Niby wszystko jest jak co cztery lata.

Na trybunach siedzi król Willem Alexander i jego argentyńska żona Maxima, której się oświadczył, gdy jeździli na łyżwach. Nieopodal holenderscy celebryci, politycy, gwiazdy sportu. Przygrywa orkiestra Małe Piwo (Kleintje Pils), jak na wszystkich ważnych zawodach od Nagano 1998. Tym razem przyjechała spóźniona o dwa tygodnie, bo muzycy normalnie pracują. Organizatorzy z Soczi chcieli im zapłacić, żeby przybyli wcześniej, ale oni powiedzieli, że nie będą zmieniać zwyczajów. Każdy organizator zawodów łyżwiarskich chce mieć u siebie Kleintje Pils. Tak jak niemal każdy realizację transmisji zostawia Holendrom. Nieważne, na jakim kontynencie są zawody, zawsze w tle jest logo holenderskiej firmy i fani z Holandii na trybunach. Jak polscy na skokach narciarskich, nieważne, czy w Niemczech, Norwegii czy Finlandii.

Gdy olimpijskie wyścigi się kończą, zabawa - też jak co cztery lata - przenosi się do Holland Heineken House, gdzie co wieczór panczeniści spotykają się z kibicami, sponsorami, gośćmi. A każdego wieczoru po złocie Holendra na Stadionie Olimpijskim w Amsterdamie zapalany jest znicz. Stadion od 1 lutego jest zamieniony w tor lodowy, oficjalnie nazwany "torem najbardziej cool w Holandii", otwarty dla chętnych za niewielką opłatą. Tuż po Soczi odbędą się tam mistrzostwa Holandii, przyjadą bohaterowie igrzysk. Trybuny pomieszczą kilkadziesiąt tysięcy widzów, bilety od dawna są wyprzedane. Będzie kogo witać: ogień na cześć złota palił się już rekordowe sześć razy.

Bo w Soczi z holenderskimi panczenami wszystko jest tak samo, tylko bardziej. Holandia od lat jest w tym sporcie potęgą, ale teraz jest potęgą absolutną. Jej panczeniści są jak sprinterzy z Jamajki, pingpongiści z Chin, jak kiedyś enerdowskie pływaczki czy austriaccy skoczkowie. Już cztery razy zajęli całe podium, zdobyli tutaj aż 21 medali na 30 możliwych. A 22 - w short tracku. Tylko pięć z ponad setki medali zdobytych przez Holendrów w zimowych igrzyskach nie pochodzi z długiego toru: z short tracku, łyżwiarstwa figurowego, i jeden rodzynek zdobyty bez łyżew - w snowboardzie.

W Holandii kocha się łyżwiarzy szybkich najbardziej, tu jest dla nich najwięcej pieniędzy, sponsorów, specjalistów. Ale jednak znajdowało się dotychczas miejsce dla multimedalistów z innych krajów. Dla Ericów Heidenów, Johanów Olavów Kossów itd. A teraz Holendrom przeciwstawiają się głównie partyzanci, tacy jak Zbigniew Bródka czy Martina Sábliková. Zawodowe armie panczenów z dziesiątkami medali zdobytych na torze tutaj nie dają rady. Amerykanie szamoczą się z kostiumami i grozi im, że pierwszy raz od 30 lat nie zdobędą medalu w panczenach. Niemcy też jadą na razie na pusto, pierwszy raz od pół wieku. Medalu nie mają Norwegowie.

- Świat się nie zawali. No, może stanie się pomarańczowy. Takiej dominacji w sile, technice, we wszystkim jeszcze nie widziałem - mówi amerykański trener Matthew Kooreman. Holandia zdobyła medale we wszystkich dziesięciu indywidualnych konkurencjach, wyrównując rekord norweskich panczenistów z igrzysk w 2002 roku. Rekord medali z jednej dyscypliny - 14, tyle zdobyli austriaccy alpejczycy w Turynie - już dawno pobiła. Nigdy wcześniej panczeniści nie mieli złota na 500 m, ostatni medal zdobyli na tym dystansie w 1988 roku. A teraz zebrali na 500 m wszystkie medale, złoto i brąz wzięli bracia Michel i Ronald Mulderowie. Holandia nigdy nie zdobyła medalu tylko w kobiecej drużynówce. To ma się zmienić w Soczi. Ireen Wüst mówi, że dotychczas Holenderki nie traktowały jej dość poważnie.

Skąd ta dominacja? Jedni mówią jak amerykański trener, że Holendrzy po prostu lepiej się przygotowali. Inni - że lód jest tu taki jak w Heerenveen, sprzyja ściganiu się krótszym krokiem, i oni kwitną. - To nie dla mnie lód, to holenderski lód - mówi Niemka Claudia Pechstein. Jeszcze inni przemycają dopingowe sugestie, jak trener Norwegów Jarle Pedersen. - W innych sportach jest doping, dlaczego panczeny miałyby być wyjątkiem? - pytał.

Holandia, jak na tak bogaty kraj, rzeczywiście robi w sprawie ścigania dopingu zawstydzająco mało, np. projekt paszportu biologicznego, czyli profilu krwi, długo rozbijał się tam o wątpliwości związane z prawami człowieka. Holenderskie laboratorium antydopingowe straciło swego czasu akredytację i w badaniach musieli je wyręczać Belgowie. Ale panczeniści nie dali nigdy żadnego, poza niesamowitymi wynikami, powodu, by ich podejrzewać. Kolarze to co innego. Rabobank odszedł z kolarstwa, gdy wyszło na jaw, co się działo w sponsorowanej przez niego grupie. Ale w zawodowych grupach łyżwiarskich, gdzie na najlepszych czekają królewskie pensje, afer nie było. Jest natomiast stały dopływ utalentowanej młodzieży. Holandia ma aż 10 tys. zawodników z licencjami, podczas gdy np. wielkie Niemcy - tysiąc. Ma 13 zadaszonych torów zajętych od rana do wieczora. Dzieci się garną, bo to chyba jedyny kraj na świecie, w którym panczeniści mogą być narodowymi bohaterami. Konkurencja o miejsce w kadrze jest mordercza, a atmosfera nie zawsze sielska - wyjątkowo utalentowane pokolenie Svena Kramera i Ireen Wüst wchodzi teraz w najlepszy wiek. Pewnie więc nie trzeba szukać dopingowego tła.

Holendrzy, co zresztą naturalne, takich pytań nie zadają. Choć zwykle lubią szukać dziury w całym, przeczołgać idoli, a kibicowanie piłkarskie zamieniają w jedno wielkie narzekanie, panczenów to mniej dotyczy. Łyżwiarze są tam traktowani tak jak w Norwegii biegacze narciarscy, a u nas skoczkowie: bohaterowie z ludu uszlachceni sportem. Skromni, trzymający się mocno ziemi. Może ci z obecnego pokolenia już nie idą po treningu doić krów, jak kiedyś Ids Postma, nie tylko mistrz panczenów, ale i właściciel wielkiego stada. Są jednak z innej gliny niż np. piłkarze. Inna sprawa, że gdyby spojrzeć na kadrę panczenistów, trudno byłoby uwierzyć, że Holandia miała kolonie, imigrantów, że to ten sam kraj, który w piłce nożnej wystawia kadrę wielu kolorów skóry, religii i tradycji.

Panczeny są nadal jak z holenderskiego skansenu. Z dawnej potrzeby szybkiego przemieszczania się zimą po kraju w jednej czwartej pokrytego wodą. Z sięgającej XVII wieku tradycji wyścigów, wylewania torów wokół oberży, których właściciel przyjmował zakłady na wyniki. Ze 105-letniej tradycji Elfstedentocht, morderczego 200-kilometrowego wyścigu przez 11 miast Fryzji. Można go organizować, gdy lód na całej trasie jest wystarczająco gruby. Udało się to 15 razy, ostatnio w 1997 roku. Jeśli spytasz panczenistów z Fryzji, co by woleli, olimpijskie złoto czy wygrać Elfstedentocht, będą mieli trudny wybór.

Kto spędził w Holandii choć jedną prawdziwą zimę, wie, o czym mowa. Chwyta mróz i natychmiast ze sklepów znikają łyżwy. A jeśli mróz, i to mocny, trzyma, zaczyna się szaleństwo. Będzie Elfstedentocht?! Zbiorą się rayonhoofdowie?!

Rayonhoofdowie to 22 zarządców lodu, każdy odpowiada za mniej więcej

10-kilometrowy fragment wyścigu. Mierzą grubość lodu i naradzają się, czy można puścić na trasę 20 tys. łyżwiarzy (byłoby więcej chętnych, gdyby nie limit bezpieczeństwa), czy nie. - Średnio raz na 15 lat kraj nie jest rządzony z Hagi, tylko z Fryzji - przez 22 rayonhoofdów. I jest wtedy w dobrych rękach - mówił premier Mark Rutte w 2012, gdy była ostatnia szansa na Elfstedentocht. Wszystkie miejsca w hotelach Fryzji były zajęte, 2 mln kibiców planowało podróż, panczeniści amatorzy przypominali pracodawcom, że wpisali sobie w umowę punkt zapewniający urlop, jeśli tylko będzie Elfstedentocht. Matka wspomnianych braci Mulderów, złotych i brązowych medalistów na 500 m, czekała, żeby ich urodzić dzień później, niż nalegali lekarze, bo chciała obejrzeć całą transmisję Elfstedentocht w 1986 roku. Tego samego wyścigu, w którym pod pseudonimem W.A. van Buren jechał Willem Alexander. Wtedy książę, dziś król, nasz znajomy z trybun w Soczi. Może nie wszystkim ten pomarańczowy karnawał jest w smak, ale władza w panczenach znajduje chyba w dobrych rękach.

Więcej o:
Copyright © Agora SA