Soczi 2014. Justyna nie maszyna, ale wierzyć trzeba

Sobota, jedenasta - godzina rewanżu i naprawiania błędów. Bieg łączony w Soczi, pierwsza szansa, by sprawdzić, jak mocna będzie na igrzyskach Justyna Kowalczyk. Relacja Z Czuba i na żywo z biegu Kowalczyk od 11 na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl Live.

Uzbierało się tego trochę: powodów do odreagowania, błędów do poprawienia.

Nieszczęsna stopa, postawione na głowie przygotowania w ostatnich tygodniach, wspomnienie z poprzedniego weekendu w Toblach, gdzie trzeba było znieść i ból i piąte miejsce na 10 km klasykiem. Wspomnienie z ostatniego biegu łączonego o medale, rok temu, gdy w mistrzostwach świata w Val di Fiemme norweski czteroosobowy pociąg zgubił w końcu Justynę Kowalczyk i musiało jej wystarczyć piąte miejsce, choć w tej konkurencji zdobyła już trzy medale MŚ i igrzysk. Wreszcie - wspomnienie z próby przedolimpijskiej w Soczi, gdy źle wybrała sobie narty i na tej samej trasie, na której pobiegnie w sobotę, tak się uszarpała na części klasycznej, że przerwała bieg jeszcze przed zmianą nart. Zrozumiała, że na kolejne 7,5 km, tym razem łyżwą, już nie starczy jej sił.

Bardzo rzadko zdarzało jej się w karierze nie kończyć biegów, pamięta wszystkie cztery razy: mistrzostwa świata w Sapporo, gdy była chora, wyścig w Oslo, wspomniane Soczi, gdy zrobiło się podczas biegu za zimno na specjalne narty, których się nie smaruje. Pamięta też ten jeden raz, gdy przerwania biegu nie pamiętała: po prostu straciła przytomność na trasie igrzysk w Turynie, na 10 km. Niewiele brakowało, żeby została w ogóle wycofana z igrzysk, niedopuszczona do ostatniego biegu na 30 km. Działacze naciskali, bali się, że będzie na nich, gdy coś sobie zrobi. Gdyby postawili na swoim, nie byłoby jej pierwszego olimpijskiego medalu. Ale jak wiadomo, nie postawili i tak się zaczęło zbieranie medali. Taka to jest kariera: cały czas góra, dół, góra i wielkie nerwy.

Trasa samojadąca

Teraz będzie się rozliczać z trasą w Soczi, niepodobną do żadnej innej. 7,5 km klasykiem łatwe, za to 7,5 km łyżwowe jak na galerach.

Trasa klasyczna, jak mówi Justyna, samojadąca: z zakrętu w zakręt, w górę i dół przez las, dwa razy ten sam krótki, ale stromy podbieg i już stadion, zmiana nart na łyżwowe. A potem wszystko zacznie się dłużyć. Najpierw bardzo długi zjazd, potem zakręt i pod górę - tam, skąd przed chwilą zjechały. I tak dwa razy. - Na drugiej pętli na tym zjeździe nogi będą już na pewno bardzo bolały - mówi Justyna.

A potem powtórka z podbiegu, zapewne ten moment, gdy się rozstrzygnie, kto walczy o medale. Niewykluczone, że znów będzie chciał narzucić tempo czteroosobowy czerwony pociąg w składzie Marit Bjorgen (wymieniamy na pierwszym miejscu z racji sukcesów, bo do prowadzenia Marit na pewno nie będzie się wyrywać), Therese Johaug, Kristin Stormer Steira i Heidi Weng, ale szarpać tutaj pod górę będzie mu dużo trudniej niż w Val di Fiemme. Ostatnie wyniki podpowiadają też, że powinna walczyć o medal Charlotte Kalla, która z nowym trenerem stylu klasycznego w szwedzkiej kadrze Matsem Larssonem zrobiła ogromne postępy, a stylem łyżwowym zawsze biegała świetnie. Mierzy tutaj w pierwszy start i w ostatni, na 30 km dowolnym. Justyna mówi, że mogą też w sobotę zamieszać Finki. Niewiadomą są Rosjanki, niby upadła potęga, ale trudno uwierzyć, że będą tu miały wyniki tak nijakie jak w tym sezonie Pucharu Świata. Brąz Julii Czekaliewej i sztafety w ubiegłorocznych MŚ był znakiem, że znów trzeba się z nimi liczyć, przynajmniej na wielkich imprezach. Mieć za szefową rosyjskich biegów Jelenę Wialbe, to zobowiązuje. Choć coraz trudniej w niej rozpoznać dawną królową narciarstwa, zwłaszcza gdy jak w piątek przechadza się po trasach z papierosem.

Adrenalina i inne hormony

Norweżki są pewne siebie po świetnych biegach w Toblach, Kalla też, do tego tej zimy chorowała ledwie cztery dni, co jej się udaje tylko w sezonach olimpijskich, bo przed złotem w Vancouver, jak wyliczają Szwedzi, było tak samo. Tylko Justyna jest teraz w tym towarzystwie największych postaci biegów poobijana na ciele i dumie. Ale podrażniona jest najgroźniejsza.

- Walczymy, dam z siebie wszystko, mam tylko nadzieję, że moje ubranka startowe dojadą na czas, bo na razie ich nie ma. To nie będzie żadna próba stopy, na igrzyskach nie robimy testów, nie dzielę też olimpijskich startów na ważne i mniej ważne. Oczywiście, wiadomo, gdzie mam mniejsze, a gdzie większe szanse. Ale sportowiec to nie tylko maszynka do robienia medali, czasem chodzi po prostu o to, żeby dobrze odrobić swoją pracę i popatrzeć, jaki da rezultat. Na szczęście w czasie maksymalnych wysiłków w takiej otoczce, olimpijskiej, poziom adrenaliny i wszystkich innych hormonów uśmierzających ból jest tak duży, że na pewno nic nie będę czuła. Tu nie ma co testować, przecież przez te cztery dni, które będą potem do biegu na 10 km klasykiem, niewiele się zmieni - mówiła Justyna po piątkowym treningu.

Widać, że czekanie już ją zmęczyło. Na szczęście przynajmniej pogoda daje trochę odetchnąć, na razie jest bardzo dobra, zupełnie niepodobna do tej sprzed roku. Wtedy w każdej chwili można się było spodziewać śniegu, temperatura szybko się zmieniała, było koszmarnie. Teraz świeci słońce i podobnie ma być w najbliższych dniach. Justyna mówi, że może zrobi się trochę cieplej, jej najważniejszy serwismen Are Mets, że będzie trochę zimniej. Z tego by się Mets bardzo ucieszył, bo dziś największym problemem jest różnica temperatur między śniegiem w słońcu i w cieniu. Różnica nawet kilkunastu stopni. - W jednym miejscu stoi woda, w innym wszystko zamarznięte, trudno trafić i muszę pamiętać o tym, że narty nie w każdym miejscu trasy będą pracować idealnie. Ale na szczęście wszyscy serwismeni mieli tu kilka dni, żeby się rozejrzeć, zorientować, wybrać najlepszy wariant na taki miszmasz - mówi Justyna.

Nie mogę nie wierzyć

Ten miszmasz to i tak pół biedy w porównaniu z tym, co zapowiadano. - Najważniejsze, że nic ma nie padać z nieba - mówi Justyna. - Śnieg tutaj jest specyficzny, bardzo lekki, bo wilgotność powietrza jest bardzo mała. Ale leży go tak dużo od tak dawna, że zdążył się już dobrze zmrozić. Mnie to trochę przypomina trasy olimpijskie z Salt Lake City, główna sztuka to znaleźć równowagę między przygotowaniem nart na te fragmenty trasy, gdzie jest ciepło, czyli na podbiegi i finisz, i tam, gdzie chłodno, w cieniu. Trzeba przemyśleć, gdzie Justyna zrobi najlepszy użytek z nart dobrze trzymających się śniegu, gdzie ze ślizgu. Rok temu problem polegał na tym, że na mokrą, ciężką trasę zaczął padać suchy śnieg - mówi Sport.pl Mets. W Salt Lake City był serwismenem Andrusa Veerpalu, który zdobył złoto na 15 km stylem klasycznym i srebro na 50 km klasykiem (a teraz, według nieoficjalnych informacji, będzie miał razem z Estonką Kristiną Smigun dopingowe kłopoty związane z powtórnym przebadaniem próbek z igrzysk w Turynie w 2006).

Mets i ekipa serwismenów w sobotę zaczną pracę już o piątej rano polskiego czasu, bieg jest sześć godzin później. Jeśli po części klasycznej, jak się na to zanosi, w czołówce będzie duża grupa, to na części łyżwowej zdecyduje to, kto jak rozłoży siły, kto szarpnie, kto to wytrzyma. - Mówiąc krótko, kto będzie umiał biec za Therese Johaug - uśmiecha się Justyna. - Pewnie, że się martwię, to nie bieg o pietruszkę, nie mogę zapominać, co się dzieje z moim organizmem. Ale nie mogę nie wierzyć. Od tego są igrzyska, żeby wierzyć.

Więcej o:
Copyright © Agora SA