Piąte igrzyska Bode Millera. Dziadek Bode wam jeszcze pokaże

W Nagano jako szalony 20-latek nie dojechał do mety. W Salt Lake City na luzie zdobył dwa srebra. W Turynie się spiął, upił i nie miał nic. W Vancouver spoważniał i sięgnął po złoto. Co wyczaruje teraz?

Bode Miller ma 37 lat i na igrzyskach będzie jednym z najstarszych alpejczyków. Będzie też trochę innym człowiekiem niż ten, którego dotąd znaliśmy.

Raczej nie usłyszymy już na przykład o imprezie w stylu tej z Bormio w 2008 r., gdy wywalczył drugą Kryształową Kulę za Puchar Świata. Wtedy zaczął od zaproszenia do knajpy dziennikarzy, udzielał im wywiadów, wlewając w siebie tequilę. Pragnienie miał duże, bo pił po raz pierwszy od ośmiu miesięcy. Po kłótni i ucieczce z kadry USA w 2007 r., zakończonej założeniem prywatnego Team America, zrobił na złość byłym trenerom i został abstynentem. Gdy w marcu zagrał im na nosie, zdobywając PŚ jako narciarski buntownik, uznał, że najwyższy czas się napić.

I kiedy w Bormio wypił już tyle, że sam zaczął przypominać pękatą butelkę tequili, wyprawił poprawiny w nocnym klubie. Na drzwiach wisiał napis: "The Bode Miller Party", przyszły dziewczyny, popłynęło morze alkoholu, a z głośników głośne łubu-du, zabawa trwała do białego rana.

Następnego dnia rozdawano Kryształowe Kule. Agencja Associated Press napisała, że Amerykanin był "mocno niedysponowany", mówił niewiele i się nie uśmiechał.

Tamtego Millera, szalonego imprezowicza, mistrza jazdy na kacu, chwalącego się napędzającymi go promilami w telewizyjnym programie "60 Minutes" i awanturującego się ze wszystkimi o wszystko, już nie ma. Odmieniły go wydarzenia ostatnich czterech lat.

Po pierwsze, złoty medal w kombinacji zdobyty w Vancouver w 2010 r. W Ameryce, o ile nie uprawiasz futbolu, koszykówki, baseballu albo hokeja, tylko jakąś dziwną dyscyplinę zimową rodem z Europy, to bez złota olimpijskiego jesteś nikim. Miller, jadąc do Vancouver, miał już w kieszeni niemal wszystkie ważne trofea - dwa Puchary Świata, cztery złota MŚ, medale olimpijskie, ale wciąż tak jakby nie istniał. Zmaterializował się dopiero po zdobyciu złota, odtąd nic już nie musiał.

A kiedy nic nie musiał, w życiu nieco poprzestawiały mu się priorytety.

Odpuścił nieco PŚ, treningi i wojowanie ze światem o legalizację dopingu ("To hipokryzja, że oczekujecie ciągłych rekordów, przekraczania granic, a my nie możemy nawet wziąć leku na grypę") i większe pieniądze dla narciarzy ("To wstyd, że za pierwszą rundę w tenisie płacą więcej niż za zwycięstwo w PŚ"). Zawiesił wojenki toczone latami z Międzynarodową Federacją Narciarską.

Zamiast tego zajął się rodziną. Córka Dacey urodziła się jeszcze przed Vancouver, w czasie igrzysk uczyła się siusiać do nocnika. W zeszłym roku na świat przyszedł Nathaniel, syn z kolejnego nieformalnego związku. O prawo do opieki nad nim Miller musiał stoczyć sądową batalię, co zajęło mu blisko pół roku. Kolejna nowość to żona. Bode za pośrednictwem swojego menedżera (w jego gabinecie zauważył plakat długonogiej blondynki i spytał: "Co to za piękność?") poznał Morgan Beck, siatkarkę plażową i modelkę. Od razu pojechał na Florydę "pooglądać siatkówkę", trzy razy dostał kosza, ale walczył do skutku i w końcu się umówili. Cztery miesiące później na jego łodzi w San Diego wzięli ślub. W charakterze świadków wystąpili: urzędnik stanu cywilnego, fotograf i kot.

Gdy Miller finiszował drugi w grudniowym gigancie w Beaver Creek, zamiast "The Bode Miller Party" na mecie czekała na niego rodzina - Morgan, Dacey i Nathaniel.

Dużym ciosem dla Bode była też śmierć jego młodszego brata Chelone'a, snowboardzisty marzącego o wyjeździe na igrzyska. Chelone wiódł szybkie życie w Kalifornii, ale od wypadku na motocyklu sprzed kilku lat cierpiał na ataki padaczki. Jeden z nich w zeszłym roku go zabił. Policja znalazła go martwego w vanie, w którym mieszkał.

Vancouver dało Millerowi spokój wewnętrzny, rodzina sprawiła, że nieco spoważniał, resztę zrobili chirurdzy. Kolano Amerykanina od lat było koszmarem, bolało właściwie nieustannie. Ale długo wybierał półśrodki zamiast operacji, mimo bólu startował w PŚ i zajmował coraz dalsze miejsca. Dopiero półtora roku temu powiedział: dość. Chirurdzy odbudowali kolano, on przez rok nie zbliżał się do nart, a kiedy latem zeszłego roku w końcu na nich zjechał, powiedział: - Po raz pierwszy od 10 lat nie boli mnie noga. To otwiera zupełnie nowe możliwości.

W korespondencji z Vancouver, gdy zdobył złoto w kombinacji, napisałem: "Jedno jest pewne, w Soczi go już nie zobaczymy". Nie tylko ja się wtedy pomyliłem.

Wydawało się, że Vancouver było ostatecznym pojednaniem Bode z igrzyskami. Że to skończona misja.

Zaczął ją w Nagano w 1998 r., gdzie objawił się światu jako totalnie szurnięty młodzieniec, nazywany w akademii narciarskiej w Maine "manekinem do testów zderzeniowych", bo tak często się przewracał. W Japonii zjeżdżał w swoim unikalnym dzikim stylu, totalnie ryzykując, i nie dojechał do mety ani razu.

Potem było Salt Lake City 2002, czyli igrzyska, na których zrodziła się jego legenda. Znów było mnóstwa ryzyka, wariackiej jazdy na tyłach nart i szorowania tyłkiem po śniegu, ale już pod większą kontrolą. Wtedy po raz pierwszy ktoś powiedział: "Ten człowiek jedzie, jakby miał sprężyny w nogach". Miller zdobył srebro w gigancie i kombinacji.

Do Turynu w 2006 r. jechał jako narciarski bóg, z Pucharem Świata w kieszeni, dwoma tytułami mistrza globu i otaczającą go aurą narciarskiego geniusza i ryzykanta, który nie boi się niczego. Ale we Włoszech coś pękło, dała o sobie znać buntownicza natura Bode, która nie pozwalała mu niczemu się podporządkować. - Igrzyska to hipokryzja, cyrk dla mas, sponsorów i telewizji, cały rok ciężko pracuję, a ma się liczyć ten jeden przejazd? - mówił w Turynie. Nie zdobył medalu, ale trafił na czołówki gazet, bo fotoreporter Reutersa spotkał go w nocnym klubie. Jedną ręką Miller ściskał butelkę piwa, drugą - Tinę Jordan, miss marca 2002 magazynu "Playboy". Na koniec pozdrowił reportera wyprostowanym środkowym palcem.

Vancouver miało zamknąć pętlę, bo tam Miller z igrzyskami na swój sposób się pogodził. Pojechał na nie wyrwany właściwie z przedwczesnej emerytury. Zblazowanego, pogrążonego w sportowej depresji narciarza namówili w połowie 2009 r. na start przyjaciele i trener Sasha Rearick, jeden z niewielu ludzi, którym ufał. Bode wrócił pod skrzydła amerykańskiej federacji, bo władze zgodziły się, by mieszkał w kamperze, a nie w hotelu i dały zielone światło na picie piwa. - Jak już pozwolili, to mogę mieszkać w hotelu i nic nie pić. Chodziło o zakaz - skwitował porozumienie.

Gdy w sierpniu Austriacy jeździli na lodowcu w Chile, a Szwajcarzy ćwiczyli w tunelu aerodynamicznym, on pił piwo na łódce w San Diego. Ale jakimś cudem zdążył się przygotować. W Vancouver, jako 33-letni facet, wciąż z nutą szaleństwa w każdym słowie i ruchu, zdobył trzy medale, w tym ten najważniejszy. - Wygrałem, bo mi nie zależało, chciałem po prostu dobrze zjechać, wrócić do korzeni, do czasów, gdy jazda na nartach sprawiała mi przyjemność. Gdybym chciał medali za wszelką cenę, to odwiedziłbym najgroźniejszych rywali i połamał im nogi, obierając strategię łyżwiarki Toni Harding - mówił po triumfie w kombinacji.

Żeby spróbować lepiej zrozumieć jego pokręconą filozofię, trzeba się cofnąć w czasie. Miller wychował się w lasach Cannon Mountain w stanie New Hampshire w hipisowskiej rodzinie, w domu bez prądu i bieżącej wody. Jako dzieciak nie miał konsoli do gier, kablówki ani wielkiej skrzyni z zabawkami. Zamiast tego - las, rzekę, rower, narty, książki oraz długie rozmowy przy kominku z rodzeństwem i rodzicami. To był świat bez przymusu, bez szybkiej konsumpcji i bez granic dla wyobraźni, świat wielkiej przygody. W nartach Miller zakochał się, gdy poczuł adrenalinę, uciekając przed lawiną. - W tym sporcie nie chodzi o zapanowanie nad górą, po której zjeżdżasz, ale o panowanie nad prędkością, nad samym sobą - powtarzał.

- Zawsze zakładał maskę luzaka, ale tak naprawdę jest piekielnie pracowitym człowiekiem zakochanym w sporcie. Musiał zawsze być w ruchu, jak nie było nic do roboty, mógł biegać w kółko i też go to bawiło - opowiadał Andrzej Bachleda "Ałuś", najlepszy polski alpejczyk, którego syn trenował przez moment z Millerem w Kolorado.

Tak do końca nie wiadomo, dlaczego 37-letni Amerykanin zdecydował się na piąte igrzyska. Czy robi to dla Chelone? Dla żony i dzieci? Sam dla siebie?

Jeśli zdecydował się przyjechać do Rosji, na pewno będzie walczył o medale. Teoretycznie szanse ma w czterech konkurencjach: zjeździe, supergigancie, kombinacji i gigancie, choć w tym ostatnim akurat najmniejsze. Przygotowany jest perfekcyjnie, przed sezonem schudł 12 kg, ponoć specjalnie ze względu na techniczne trudy trasy w Krasnej Polanie, gdzie trzeba będzie wycinać wyjątkowo ostre zakręty. W Pucharze Świata rozpędzał się z każdym startem. W Val Gardenie i Wengen był w zjazdach piąty, w Kitzbühel już trzeci, a w supergigancie drugi. Sprężyny w nogach wróciły na swoje miejsce.

Może i Miller jest jednym z najstarszych alpejczyków, na pewno nieco na stare lata spoważniał, ale na trasie wciąż jest sobą. Człowiekiem, który ucieka przed lawiną i dobrze się przy tym bawi. f

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.