Londyn 2012. David Rudisha zrobił rekord świata, a Usain Bolt pompki, gdy już wygrał finał na 200 m

Bolt pobiegł w czasie 19,32 s, czyli w takim, co Michael Johnson w 1996 roku. Wtedy wydawało się, że nie za naszego życia ten rekord padnie. Ale 26-letni Jamajczyk chciał tu zrobić coś więcej, a nie tylko stać się pierwszym człowiekiem, który obronił tytuły mistrza olimpijskiego na 100 i 200 m - chciał pobić swój rekord świata. Zabrakło do tego 0,13 s. Ale trzeba przyznać, nie zepsuło mu to humoru.

- Chciałem tego, i wziąłem sobie - powiedział Bolt, gdy pierwsi reporterzy dostali go przed kamery.

Rozprawił się z rywalem, sparingpartnerem i kumplem 23-letnim Yohanem Blakem, do czwartku najszybszym w tym sezonie na 200 m i najszybszym w zeszłym, z łatwością taką, jak na 100 m. Jamajczycy zajęli całe podium - brąz zdobył sensacyjny 23-letni Warren Weir - co wcześniej w tej konkurencji na igrzyskach zdarzało się wyłącznie Amerykanom.

Bolt zrobił show przed, w czasie i po wyścigu. Przed - zagadywał wolontariuszy, robił różne miny. Na ostatnich kilku metrach przyłożył palec do ust, zwrócił się do biegnącego obok Blake'a, w geście który miał oznaczać: "jeszcze nie teraz, chłopcze". Za metą rzucił się na bieżnię sprawnie jakby dwa lata służył w woju w Orzyszu wykonując komendy "padnij-powstań", i zrobił 10 pompek. Potem Jamajczycy pobiegli wokół stadionu nie jedno, ale półtorej kółka honorowego, wyrwali jakiemuś fotografowi aparat i robili sobie nawzajem zdjęcia - przerwali tylko na chwilę, aby oddać szacunek Davidowi Rudishy, który właśnie wchodził na podium za zwycięstwo na 800 m.

Bo niecałą godzinę wcześniej Rudisha dał dyla.

Kilka osób się spodziewało, że Kenijczyk może pobić rekord na 800 m w najbardziej spektakularny sposób - biegnąc od startu do mety jako pierwszy, bez zająców, czyli nadających tempo biegu na pierwszym okrążeniu, co jest zwyczajem na komercyjnych mityngach.

Ostatni raz dokonał takiej samej sztuki Alberto Juantorena w Montrealu. I Rudisha, tak jak wspaniały Kubańczyk 36 lat temu, wiedząc, że ma dwie sekundy przewagi nad następnym biegaczem (w rekordach życiowych), po prostu postanowił uniknąć przypadkowej kolizji i dał dyla. Dzięki tempu jakie narzucił każdy biegacz finału pobił albo rekord życiowy, albo rekord sezonu.

Rudisha to fenomen, wystarczy spojrzeć w statystyki. Tylko pięciu zawodników w historii pobiegło poniżej 1 min 42 sekundy, i były to nie byle jakie osoby: 30 lat temu dokonał tego szef londyńskich igrzysk Sebastian Coe, były rekordzista świata Wilson Kipketer - czterokrotnie, Brazylijczyk Joaquin Cruz w 1984 roku i w czwartek jakiś szalony 18-letni biegacz w Botswany Nijel Amos, który poprawił życiówkę w ciągu roku o pięć sekund!

Ale poniżej 1.41 nie pobiegł dotąd nikt.

Wiadomo, dlaczego tak się stało: Rudisha, syn srebrnego czterystumetrowca z Meksyku, jest wysoki, długonogi jak przedstawiciel jakiegoś gatunku ptaków brodzących. Urodził się i wychował w idealnym środowisko ludzi znających się na trenowaniu biegania - uczył się tego w tym samym miejscu gdzie Kipketer, dziesiątki mistrzów i rekordzistów świata z St. Patrick High School w Iten. Trafił w idealne otoczenie do wyćwiczenia organizmu biegacza - 2200 m npm. A do tego ma talent do pracy. Jego trener Irlandczyk Colm O'Connel opowiada straszne historie o kilkunastokilometrowych podbiegach pod górę w tempie, gdy powietrze jest rzadkie, nogi ciężkie, a trener każe biec szybciej, gdy jest bardziej stromo. O'Connel się oburza na stereotyp, że jego ludzie dostali dar od Boga w postaci genów, choć jest misjonarzem. Bo jego Rudisha nie pęka w żadnych okolicznościach.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.