Londyn 2012. Jeden Wimbledon, dwa światy

Na Southfields nie ma zielonego dywanu, nie napijemy się Pimms'a, a przed kortem centralnym stał wczoraj pięciotonowy hydrauliczny podnośnik. Diabeł jeden wie, po co. O tym czym różni się turniej tenisowy na Wimbledonie od tego organizowanego na Igrzyskach Olimpijskich - pisze specjalny wysłannik Sport.pl do Londynu Jakub Ciastoń.

Wychodząc z wimbledońskich kortów wpadliśmy na Serenę Williams i jej francuskiego trenera Patricka Mouratoglou. Amerykańska gwiazda stała podpierając się o słupek i czekała na transport. Samochód jednak nie nadjeżdżał, wolontariusze bezradnie rozkładali ręce, ale jak okiem sięgnąć - aż po horyzont - nie było wolnego auta. Serena cierpliwie stała, grzecznie odmówiła wywiadu dla Sport.pl. - Spiderman? Fajny T-shirt - powiedziała tylko.

Trzy tygodnie temu taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Organizatorzy Wimbledonu przenieśliby 14-krotną triumfatorkę Wielkich Szlemów do samochodu niemal w lektyce. Ktoś włożyłby do bagażnika rakiety, ktoś otworzyłby drzwi, a ubrany w elegancki garnitur steward w kapeluszu powiedziałby na koniec: - It was pleasure to assist you, madam.

Ten turniej organizuje jednak Jacques Rogge do spółki z kolegami z MKOl i wszyscy ci, którzy byli wcześniej na prawdziwym Wimbledonie dostają gęsiej skórki przechadzając się po kortach. Dystyngowaną zieleń zastąpiła bijąca po oczach purpura, święte tenisowe ścieżki na kortach zostały poprzegradzane drogowskazami, płotkami, z nieba spadły obrzydliwe budy z olimpijskim kateringiem, które pasują do wszystkiego jak pięść do oka.

Napis mówi, że stołówka zaprasza dziennikarzy, sęk w tym, że jest nieczynna. - A w tej dla sportowców są tylko zimne kanapki. Na prawdziwym Wimbledonie to nie do pomyślenia. To dwa światy - mówił deblista Marcin Matkowski. Nasi tenisiści stołują się w wynajętym niedaleko kortów domu, Viktor Archutowski, pół-Anglik, pół-Polak, taki nasz tenisowy James Bond od wszystkiego, smaży nawet kotlety schabowe. - Na kortach są inni ludzie, inna atmosfera, coś innego wisi w powietrzu, choć trudno to wytłumaczyć - dodał Tomasz Wiktorowski, trener Agnieszki Radwańskiej.

Już wysiadając z metra na Southfields czuć tego innego ducha. Nie ma zielonego dywanu na stacji, a przy pierwszym skrzyżowaniu nie stoją koniki ze swoją słynną - wypowiadaną chropowatym jak papier ścierny głosem - sentencją: "Spare tickets anyone?".

Elektroniczne bramki jak na lotnisku? Na Wimbledonie nie do pomyślenia, stewardzi przeszukują plecaki ręcznie, taka elegancka tradycja. Pimm's, czyli słynny alkoholowy napój na bazie vermuthu z pokruszonym lodem, owocami i ogórkiem? Brak, kto inny jest sponsorem MKOl. Z głośników usłyszymy skoczną muzykę, bo olimpijscy bossowie taką mają wizję sportowej rozrywki. Nie uszanują tego, że od 1877 r. przy Church Road jedyną muzyką był odgłos jaki wydaje rakieta tenisowa przy zetknięciu z piłką.

Nie będzie też pięciu setów w męskim turnieju, ani białych strojów - możesz włożyć nawet różowy, pod warunkiem, że zaakceptuje go twoja narodowa federacja tenisowa.

Przed wejściem na kort centralny stał wczoraj pięciotonowy podnośnik, potrzebny widocznie jeszcze do czegoś, bo na kortach wciąż nie wszystko jest gotowe. W trakcie Wimbledonu na korcie centralnym rolę stewardów pełnią ubrani w galowe mundury żołnierze RAF-u i Royal Navy. Wczoraj po kortach też kręcili się żołnierze - ubrani w panterkę przenosili jakieś żelastwo.

Specjalną nagrodę powinien dostać tylko Eddie Seward, czyli człowiek odpowiedzialny na kortach za trawę. Przy pomocy swoich magicznych sztuczek - specjalne ziarno, nawóz, nawodnienie, koszenie - znów jest zieloniutka i nie ma na niej udeptanych łysych placków. Można grać, choćby z hydraulicznym podnośnikiem w tle.

Roger Federer, który trzy tygodnie temu w finale Wimbledonu na korcie centralnym pokonał Andy'ego Murraya, powiedział, że o zwycięstwo będzie teraz dużo trudniej. - To niby ta sama trawa, ale jednak zupełnie inny turniej - stwierdził.

Mistrz wie, co mówi.

Więcej o:
Copyright © Agora SA