Na początku maja Polska po bardzo dobrym turnieju w angielskim Nottingham zapewniła sobie awans do mistrzostw świata Elity. Po 22 latach spędzonych na większych lub mniejszych, ale jednak peryferiach światowego hokeja Biało-Czerwoni zapewnili sobie powrót na największą w tej dyscyplinie scenę. Niemal od razu pośród gratulacji i pochwał pojawiły się też wyrazy zwątpienia i zapowiedzi przyszłorocznego "wstydu", które przyniesie nasz występ na tle najmocniejszych ekip świata. To, że ani bać, ani wstydzić nie ma się czego, niektórym przyjąć i zaakceptować jest bardzo trudno.
Już samo uczestnictwo w hokejowym mundialu to kwestia bardzo zamkniętej grupy reprezentacji od wielu lat. Przez dekady skład Elity zmieniał się tylko pozornie, a kwestie medalowe jeszcze mocniej potwierdzają, z jak scentralizowanym układem sił mamy do czynienia. Poprzednią naprawdę dużą niespodzianką na corocznie rozgrywanych turniejach było złoto dla niewielkiej Słowacji w 2002 roku. Ta, choć zaliczana do światowej czołówki, to ze względów podstawowych (choćby populacja) ma mniejsze predyspozycje do zwyciężania niż potężne i bogate Kanada, Rosja czy Szwecja.
W zakończonej edycji także rozegrało się wydarzenie niespodziewane, bo za takie należy uznać pierwszy w historii medal dla Łotwy. Ekipa, która najczęściej odpadała na poziomie fazy grupowej lub ćwierćfinału, tym razem sięgnęła po brąz, pokonawszy po dramatycznym meczu zespół Stanów Zjednoczonych. Znacznie mniejszego kalibru niespodziankę sprawili Niemcy, których udział w finale dużych imprez hokejowych już nie dziwi. Z urodzonymi w Polsce hokeistami w składzie (Wojciech Stachowiak, Maksymilian Szubert) Niemcy polegli jednak w finałowej batalii Kanadzie, a więc tu przynajmniej wszystko zostało "po staremu".
Polacy na turniej spoglądali z ciekawością, mierząc swój potencjał i siłę na tle grających tam drużyn. Na zakończenie czempionatu zbierający się kongres Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie podał najważniejsze w tej chwili z punktu widzenia Polski informacje na kolejny rok. Podział na grupy nie jest jeszcze ostatecznie wiążący i musi zostać jeszcze zatwierdzony na październikowym spotkaniu IIHF (światowej federacji hokejowej), ale rzadko następują w nim znaczne zmiany. Można więc już przyjąć do wiadomości, że Biało-Czerwoni zostali rzuceni na głęboką wodę.
Zagrają w grupie śmierci. Zmierzą się z każdym z trzech medalistów - Kanadą, Niemcami, Łotwą - a także Szwecją, Słowacją, Francją i Kazachstanem. Miejscem rozegrania spotkań będzie prawdopodobnie czeska Ostrawa, gdzie toczyć się będą zmagania wszystkich ekip z grupy B. Grupa A swoje spotkania rozegra w Pradze, a więc mieście, choć nadal bliskim polskim granicom, to jednak nieporównanie odleglejszym niż położona zaledwie 10 kilometrów od polskiej granicy Ostrawa.
Na pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka Polska skazana jest na porażkę. Nawet czwarty garnitur Kanady będzie dla Polaków wielkim i pewnie nieosiągalnym wyzwaniem. Czwarty garnitur, czyli nawet nie pierwszy, drugi czy trzeci sort najlepszych dostępnych graczy, bo ci w trakcie trwania mistrzostw zazwyczaj wciąż grają w rozgrywkach najsilniejszej ligi świata NHL.
Zakładać można, że podobnie będzie ze Szwecją czy Słowacją (składami bogatymi w zawodników z NHL) czy ogranymi na międzynarodowym poziomie Niemcami. Możemy, choć oczywiście nie musimy, w tych meczach przegrać kilkoma bramkami różnicy. Szans na punkty mogące dać przetrwanie w Elicie polscy hokeiści będą musieli szukać gdzie indziej. Łatwiej upatrywać je w starciach z Łotwą, Francją i Kazachstanem.
Zdobycie medalu przez Łotwę poskutkowało ogłoszeniem w tym kraju święta narodowego, ale nie oznacza to, że w walce z tym przeciwnikiem Polacy są bez szans. Jeszcze kilka tygodni temu, w kwietniu, w ramach przygotowań do obu turniejów Polacy pokonali towarzysko Łotwę 5:3, a w składzie rywali zagrało 10 zawodników później reprezentujących ją na MŚ Elity. Francuzi to przeciwnik na podobnym poziomie, z potencjałem większym, ale nie niemożliwym do "ustrzelenia" w pojedynczym meczu. Bo nie takie niesamowite historie pisały już hokejowe spotkania.
Najbardziej realne jest powalczenie jak równy z równym z Kazachstanem, z którym od lat mierzymy się w różnego rodzaju rywalizacjach hokejowych. Zazwyczaj były to wyrównane, choć przegrane boje, ale ostatnio potrafiliśmy wygrać na trudnym kazachskim terenie w prekwalifikacjach olimpijskich.
Polacy w roli beniaminka nie mają czego się bać i nie mają nic do stracenia. Nawet jeśli oznacza to komplet porażek, nawet jeśli jedno czy drugie niepowodzenie będzie oznaczało przyjęcie pięciu lub więcej goli bez żadnej odpowiedzi, to najważniejsze będzie godne zaprezentowanie się na tle światowej czołówki. A przykład Łotyszy pokazuje, że dobra organizacja, zespołowość i ambicja mogą zdziałać wiele. Nie celujemy w medal, a do utrzymania może wystarczyć nam jedno zwycięstwo. Na tyle, na jedną niespodziankę na siedem meczów, naprawdę nas stać.