Osiem powodów, przez które Polakom udało się wejść do hokejowego raju

Stało się - po 22 latach Polska znowu zagra na mistrzostwach świata Elity w hokeju na lodzie. Awans wywalczony na turnieju w Wielkiej Brytanii z pewnością ma wielu ojców. Są takie postacie, wydarzenia i elementy, bez których tego triumfu nigdy by nie było - pisze Michał Ruszel ze Sport.pl.

Stało się: po zwycięstwie 6:2 nad Rumunią Polska po 22 latach niebytu awansowała do elitarnego grona reprezentacji grających na najwyższym poziomie światowego hokeja. Nie byłoby tego bez wielu czynników, ale kilka z nich jest kluczowych. Oto powody, dla których polski hokej zaczął się odradzać:

Zobacz wideo Po wygranej z ZSRR "Przegląd" ukazał się z poślizgiem

Selekcjoner znający realia

W momencie wyboru selekcjonera euforii nie było. Robert Kalaber polskim kibicom kojarzył się swojsko - jako fachowiec dobry, ale znany głównie z naszej ligi. Po tym jak kadrę prowadzili Tomek Valtonen, czy Ted Nolan, a także nieco wcześniej znany rosyjski duet Igor Zacharkin i Wiaczesław Bykow, oczekiwania co do "nazwiska" były większe.

Okazało się jednak, że znający realia polskiego hokeja Słowak to strzał w dziesiątkę. Szybko potrafił sklasyfikować problemy i skrupulatnie je rozwiązywał. Bezkompromisową postawę potrafił argumentować żelazną logiką. Dodatkowo miał już doświadczenie i sukcesy w pracach z reprezentacjami, bo przed Polską równocześnie codziennie opiekując się ligową ekipą JKH Jastrzębia-Zdrój, doprowadził do sukcesów na ich skalę kadrę Bułgarii. Pod jego wodzą postępy zaczęły być widoczne, a silniejsi rywale jak Kazachstan, Białoruś, Słowacja czy Austria, przestały być dla "Hokejowych Orłów" przeciwnikami nie z tej ziemi.

Zobacz wideo Po wygranej z ZSRR "Przegląd" ukazał się z poślizgiem

Stracone pokolenie pięknie się starzeje

Zawodnicy urodzeni w Polsce pod koniec lat 80. trafili na trudny dla polskiego hokeja okres. Nieźle radząca sobie jeszcze za ich początków kadra zaliczała regres, powoli łyżwy na kołku wieszały wielkie gwiazdy, jak Mariusz Czerkawski, Krzysztof Oliwa, Jacek Płachta czy nieco później bracia Laszkiewiczowie. Na utalentowanych, ale przestraszonych odpowiedzialnością za los dyscypliny graczach zaczął spoczywać spory ciężar. Nie wszyscy go unieśli. Draftowany niegdyś do NHL nowotarżanin Marcin Kolusz, prowadzący udaną karierę w niemieckiej lidze Paweł Dronia, czy będący wyróżniającym się pod względem przebojowości napastnik Krystian Dziubiński - oni wszyscy zaliczyli z reprezentacją więcej upadków niż wzlotów. Teraz jednak to nazywane nieco "straconym" pod kątem możliwości, starzejące się pokolenie, "oddało" polskiemu hokejowi wszystko z nawiązką.

Młode wilki nie kłaniają się przed nikim

W tym samym czasie w kurczących się ośrodkach szkolących hokeistów zaczęły pojawiać się perełki. Końcówka lat 90. i przełom wieków to czas narodzin wielu graczy, którzy zostali już wyszkoleni i wychowani w innym duchu. Nieskażeni dołującymi reprezentacyjnymi niepowodzeniami od młodych lat próbowali sił za polskimi granicami. Alan Łyszczarczyk (rocznik 1998) dojrzewał w Czechach, a później był główną postacią najlepszej młodzieżowej ligi świata Ontario Hockey League. Otarł się o NHL, zdobył mistrzostwo zawodowej amerykańskiej ECHL (dwa poziomy pod NHL) i doskonale nauczył się lodowiskowej bezczelności. Nie brakuje jej także innym, choćby młodszemu Kamilowi Wałędzę (rocznik 2000), który w trakcie tegorocznych mistrzostw został zawodnikiem mistrzów mocnej czeskiej ligi Ocelarzi Trzyniec, czy Pawłowi Zygmuntowi (rocznik 1999) grającemu od lat w tych samych rozgrywkach dla HC Vervy Litvinov.

Druga liga hokeja w tym roku nie straszyła

Po awansie z trzeciej ligi światowego hokeja osiągniętym w trudach w 2022 r. wystarczył rzut okiem na skład tegorocznych mistrzostw Dywizji 1A, by stwierdzić, że grupa ta będzie szalenie wyrównana. Spadkowiczami z Elity były ekipy Wielkiej Brytanii i Włoch, z którymi w przeszłości z powodzeniem rywalizowaliśmy. Pozostałym rywalom w grupie (Litwa, Rumunia, Korea Południowa), z całym szacunkiem, sporo brakowało do polskiego hokeja. Owszem, przegrywaliśmy z tymi drużynami niektóre mecze, ale głębia ich składu na poziomie selekcji zawsze nakazywała upatrywać Polaków w roli nieznacznego faworyta. Ustalony na kilka miesięcy przed imprezą MŚ D1A terminarz także wydawał się dla Biało-Czerwonych niezwykle korzystny. Start turnieju, z którym od lat Polacy mieli problemy na tym poziomie, z mocno odstającą Litwą. Później dwa trudne boje z gospodarzami (Wielka Brytania) i Włochami, a następnie średniacy w postaci Koreańczyków i Rumunów. Lepszego rozkładu meczów w czasie, biorąc pod uwagę też dni wolne w trakcie mistrzostw, nie mogliśmy sobie wymarzyć. I, co ważne, w pełni to wykorzystaliśmy.

Rezygnacja z zagranicznego zaciągu

Zaledwie kilka lat temu w hokejowej centrali zrodził się pomysł na amerykanizację reprezentacji. Związkowi eksperci, mający realny wpływ na wygląd reprezentacji i ligi, doszli do wniosku, że skoro nasi ówcześni liderzy nie dają rady przerzucić nas przez zawieszoną na pewnym poziomie poprzeczkę... to należy szybko znaleźć nowych. Sposób na to był jeden, całkiem sprawdzony. Naturalizacja. Choć została z biegiem lat skutecznie utrudniona przez przepisy Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie, to wciąż była kuszącą alternatywą.

Dała dobre efekty we Włoszech, gdzie kadra długo opierała się na tzw. Italos, czyli Kanadyjczykach i Amerykanach z włoskimi korzeniami i pochodzeniem. Italia dzięki takim właśnie hokeistom rok w rok albo grała w Elicie, albo świętowała awans do niej. Podobną ścieżką szło kilka innych reprezentacji, a więc i w Polsce spróbowano. Wyróżniających się w polskiej lidze obcokrajowców jak Michael Cichy, Alex Szczechura, a nieco wcześniej Mike Danton, wyposażono w polskie paszporty, a co mieli grać ku chwale nowej ojczyzny. Efekty były niezadowalające i dosyć szybko z tego eksperymentu zrezygnowano. Czas pokazał, że to była dobra decyzja, bo stworzone miejsce doskonale uzupełnili rosnący w siłę polscy "młodzicy".

Człowiek, który zamurował bramkę

Przez wiele lat polski hokej stylowo był toporny i bez polotu. Graliśmy solidnie, ale nic więcej. Jeśli broniliśmy się przed bolesnymi porażkami, to były to zasługi bramkarzy. Tomasz Jaworski, Rafał Radziszewski, Przemysław Odrobny czy Kamil Kosowski byli ostoją kadry. Schedę po nich przejął również naturalizowany, ale w tym przypadku niezwykle skutecznie, John Murray. Szybko ochrzczony i przemianowany na prawdziwego Polaka - Jaśka Murarza. Pseudonim ten przylgnął do niego prędko, tym bardziej że - jak podkreślają kibice -  potrafi on na dobre zamurować swoją bramkę przed strzałami przeciwników. Amerykanin na stałe osiadł w Polsce, wziął ślub i niezmiennie od lat prezentuje stabilny wysoki poziom. Także na tych mistrzostwach, bez jego odbić i chwytów, nie byłoby końcowego sukcesu.

Sparingi w odpowiednim czasie i z odpowiednimi rywalami

Wielokrotnie popełnianym przez sztab szkoleniowy kadry błędem było nienależyte wykorzystanie okresu przed turniejem MŚ. Sparingi, jeśli były organizowane, to z przeciwnikami o klasę gorszymi, lub – co gorsza – cały czas tymi samymi. Ciągłe rywalizowanie z Ukrainą czy Rumunią, a od czasu do czasu z Wielką Brytanią, nie spełniło założeń. Dopiero w tym roku można było być w pełni zadowolonym z przygotowań. Rywale byli silni, a meczów towarzyskich zaaranżowano sporo. To uzyskiwane w nich rezultaty, a jeszcze bardziej styl gry, dał pewność siebie Polakom i utwierdził ich w przekonaniu, że mogą osiągnąć coś dużego. Dwukrotnie pokonaliśmy Węgrów, raz Słowenię i raz Łotwę - doświadczenie zebrane w tych godzinach meczowych przeciwko ekipom z Elity zaprocentowało.

Dawniej pięta achillesowa, dziś największy atut

Można dużo opowiadać o sprzyjających okolicznościach i nakreślać pozytywne sygnały napływające zewsząd. Najważniejsze i decydujące o awansie było ostatecznie hokejowe "mięcho". To, jak Polacy wytrenowali i wyegzekwowali tzw. stałe fragmenty gry w hokeju. A do nich zaliczyć można m.in. gry w przewagach, czy walkę na wznowieniach. W obu elementach Hokejowe Orły spisały się fantastycznie - a w przeszłości te elementy raczej ciągnęły Polaków w dół. Tym razem dzięki m.in. aż czterem golom w "power play" Dziubińskiego, dwóm Patryka Wronki, czy też aż 39 bulikom wygranym przez Grzegorza Pasiuta i 29 zwycięstwom "na kole" Wałęgi, mogliśmy ostatecznie podnieść ręce w geście triumfu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.