Polska nie miała prawa wygrać tego meczu. 44 lata od historycznego zwycięstwa w Spodku

Polska do meczu z ZSRR przystępowała z bagażem 25 porażek z tym rywalem, 255 straconymi golami, poobijanym bramkarzem potraktowanym gazem łzawiącym i taktyką przeciągania sportowej egzekucji. Z mistrzami świata udało się jednak wygrać. 8 kwietnia mijają 44 lata od jednego z największych sukcesów w historii naszego hokeja. Wydarzenia "nieco przytuszowanego".

"6:4, ale dla Polski. Sensacja, jakiej nie było" - pisał na pierwszej stronie "Przegląd Sportowy". - Niektórzy mówili, że to się zdarza raz na 100 lat, ja bym powiedział, że raz na 200. Szczególnie z takim rywalem. Z hokeistami wyselekcjonowanymi z wielkiego kraju, najlepszymi na świecie - mówi nam Walenty Zientara, były reprezentant Polski. Fani rodzimego hokeja na lodzie, swoje największe święto mieli 8 kwietnia 1976 roku. Wtedy to w naszym pierwszym meczu mistrzostw świata, rozgrywanym w katowicki Spodku, biało-czerwoni pokonali ZSRR. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Jak się okazało, na razie jedyny w historii, licząc też z meczami po zmianie ustroju już z reprezentacją Rosji. Od sukcesu właśnie mijają 44 lata.

Zobacz wideo Mariusz Czerkawski w

Taktyka na zero i gaz w bramkarza

Dlaczego celem w tym spotkaniu było przegrać jak najmniejszą różnicą goli? Bo wcześniejsze 25 spotkań z ZSRR kończyło się dla nas boleśnie. Rywale zwykle wygrywali wysoko. Bilans bramek 31:255 dobrze uzmysławia, jakie to były porażki. Ostatni mecz przed mistrzostwami świata, czyli starcie na igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku skończyło się lekcją z rozstrzygnięciem 1:16.

- W Polsce dochodził do tego aspekt psychologiczny i 12 tysięcy naszych kibiców w Spodku. Nie chcieliśmy się skompromitować. Baliśmy się, że dostaniemy dwucyfrówkę tak, jak w Innsbrucku. Trener Józef Kurek wymyślił zatem taki plan, by starać się utrzymywać korzystny wynik – przypomina sobie tamte wydarzenia Zientara.

Mało brakowało, by na tym jednym z najważniejszych meczów nie wystąpił nasz bramkarz, który wpadł w znane w PRL-u kłopoty. Gdy dzień przed meczem Andrzej Tkacz wracał z uczelni na zbiórkę do sosnowieckiego hotelu Novotel, zawinęli go tajniacy. Nie podobało im się, że kręcił się po parkingu. Zamiast na zgrupowanie, został więc zaproszony do auta esbeków. Tłumaczenie, że jest reprezentantem Polski w hokeju, miało jeszcze gorsze skutki. Po przepustkę sięgnąć nie miał szans. Dostał gazem po oczach i kilka razy z łokcia w żebra.

- Może myśleli, że sięgam po broń. Przesłuchiwali mnie. Gdy zobaczyłem kolegów z drużyny, nie mogłem jednak krzyknąć, bo zasłonili mi usta - relacjonował niegdyś tamte wydarzenia w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". - Uratował mnie jakiś major. Przechodził obok i mnie rozpoznał. Potem nawet przepraszali, ale oczy były całe czerwone i piekły. Coś tam jednak widziałem, broniąc strzały Ruskich – wspominał Tkacz.

30 meczów z drużynami z elity. "To nas budowało"

Polska przystępowała zatem do meczu z ZSRR z bagażem 25 porażek, 255 straconych goli, poobijanym bramkarzem potraktowanym gazem łzawiącym i taktyką przeciągania sportowej egzekucji. Tyle że jak tłumaczy nam Zientara biało-czerwoni nie byli w tych czasach jedynie chłopcem do bicia. Przekonuje, że tamta drużyna wiedziała jak radzić sobie na lodzie.

- To też nie było tak, że nagle wyskoczył diabeł z worka, że ten wynik to był zupełny przypadek. Jakbyśmy przeanalizowali nasze mecze od 1970 roku i naszą pracę, to mogę powiedzieć, że ta reprezentacja szła do góry. Naszym trenerem był wtedy Anatolij Jegorow. Z każdym rokiem mieliśmy lepsze wyniki. Jegorow miał bardzo dużo kontaktów za granicą. To sprawiało, że w każdym roku rozgrywaliśmy co najmniej 30 meczów z drużynami ze światowej elity. Jak jeździliśmy do Rosji, to tam na turniejach była Szwecja, Czechosłowacja, Finlandia i inne potęgi. Graliśmy też jednak sparingi choćby ze Spartakiem. Lecieliśmy grać do Kanady, mieliśmy turnieje w całej Europie. To stopniowo nas budowano - relacjonuje Zientara. - W roku 1975 za bardzo nie odstawaliśmy już od Szwedów czy Finów. Przegrywaliśmy z nimi jedną czy dwoma bramkami. Radziliśmy sobie ze Szwajcarami, Niemcami. Ta drużyna była skonsolidowana. Przez 8 lat w 80 procentach grała jednym składem. Ale nie ukrywam, że do wygranej z ZSRR w 1976 potrzebny był też szczęśliwy zbieg okoliczności - przyznaje Zientara.

W Spodku był i uśmiech losu oraz zbytnia pewność siebie rywali. Najlepiej świadczył o tym fakt, że w meczu z Polakami nie wystawili oni do gry swojego pierwszego bramkarza - Władysława Tretiaka. Gwiazda radzieckiej bramki siedziała na ławce rezerwowych i czekała na gole kolegów. Mecz rzeczywiście zaczął się od dynamicznych ataków gości. Polacy ograniczali się do odsuwania zagrożenia i wybijania krążka na połowę rywala. Taktyka trenera Kurka, który zastąpił w kadrze Jegorowa, działała. Nawet z nawiązką. To biało-czerwoni w 11. minucie wyszli na prowadzenie. Krążek przechwycił bowiem Mieczysław Jaskierski i uderzył z dystansu. Ponieważ był to jeden z najlepiej strzelających zawodników w Polsce, to mieliśmy 1:0. Wrzask publiczności w Spodku mieszał się z niedowierzaniem. Tym bardziej że kilka minut później było już 2:0. Tym razem za sprawą Ryszarda Nowińskiego. Tak zakończyła się pierwsza tercja.

"Wygrana Polski nad ZSRR była nieco przytuszowana"

Na początku drugiej wydawało się, że rywale szybko odrobią straty, a na lód wyjechał wreszcie też ich nominalny bramkarz. Rywale strzelili dwa gole. Przy naszych trzech nie był to imponujący dorobek. Tego dnia przyjezdni ze skutecznością mieli spory problem.

- Jak to się stało, że Walerij Charłamow, który miał pustą bramkę i mógł strzelić jak chciał, nie trafił? - do dziś zastanawia się Ziętara. - Nam natomiast wpadało niemal wszystko. Dzień konia miał Wiesław Jobczyk. Co uderzył, to gol - uśmiecha się nasz rozmówca. Jobczyk kończył mecz z hat-trickiem. Został - obok Andrzeja Tkacza - bohaterem wieczoru. Radzieccy hokeiści wygrali tylko trzecią tercję, Polacy cały mecz, choć gola na 6:3, który uspokoił grę, strzelili dopiero minutę przed końcową syreną. Fani w Spodku skakali z radości, odśpiewali sportowcom "Sto lat". Polacy w kraju spotkania na żywo nie obejrzeli. Prawdopodobnie obawiano się kompromitacji i retransmisję ustawiono na godzinę 23.00. Inna bardziej prawdopodobna wersja zakłada, że nie chciano prezentować na żywo jak polska publiczność, gwiżdże na graczy "zaprzyjaźnionego" narodu. Retransmisja dawała natomiast możliwości korekty niewygodnej rzeczywistości podczas montażu.

- Wygrana Polski nad Związkiem Radzieckim była nieco przytuszowana - oceniał po latach Jobczyk w rozmowie z Planet of Hockey. - Pewnie po meczu ktoś gdzieś mógł mieć z tego powodu problemy, ale przed meczem nie słyszeliśmy, że nie możemy wygrać tego spotkania - uśmiechał się jego bohater. Na trybunach Spodka zasiadał m.in. prezydent międzynarodowej federacji hokejowej, z członkiem biura Politycznego Komitetu Centralnego i I sekretarzem KW PZPR w Katowicach. Nie było tam natomiast I Sekretarza PZPR. Edward Gierek przekazał tylko reprezentacji swoje gratulacje.

- Cieszyliśmy się jak pięcioletnie dzieci. Nie spaliśmy do 4.00 nad ranem, bo ciśnienie cały czas utrzymywało się chyba na poziomie 220 – wspomina Ziętara. Po takich emocjach trudno jest usnąć. Siedzieliśmy w pokojach hotelu w Sosnowcu i gadaliśmy, ale świętowania nie było. Następnego dnia mieliśmy mecz z Czechosłowacją, byliśmy bardzo zmęczeni. Te spotkanie przegraliśmy już 0:12, ale to nie przez balety, czy picie. Nikt wtedy o niczym takim nie myślał - tłumaczy były gracz kadry.

Zegarek za triumf, ale nie dla każdego

Mecz z ZSRR był wygrany, ale cały turniej biało-czerwonym nie wyszedł dobrze. Mimo że dobyliśmy w nim aż osiem punktów, czyli najwięcej w historii, to spadliśmy do grupy B. W ostatnim meczu zadecydowało o tym końcowe 21 sekund z RFN. Rywal rzutem na taśmę wbił nam wtedy gola na 2:1. Remis dawał nam utrzymanie. To dlatego katowicka rywalizacja, mimo sukcesu z ZSRR, nie kojarzy się Polakom tak radośnie. Ponoć za zwycięstwo z Sowietami i dobry wynik na mistrzostwach świata na polskich zawodników miały czekać małe Fiaty. Nie wszyscy bohaterowie tamtych wydarzeń potwierdzają jednak tę wersję, zresztą na mistrzostwach ostatecznie dobrego wyniku nie było.

- W tamtych czasach grało się za orła na piersi. Dostawaliśmy tylko kieszonkowe podczas wyjazdów, ewentualnie jakąś premię za mistrzostwa świata. Po wygranej z ZSRR nic wielkiego nas nie spotkało. Koledzy dostali zegarki, chyba od śląskiego wojewody. Ja nawet zegarka nie otrzymałem, bo nie byłem na tej uroczystości - wspomina Ziętara. Zresztą do przekazania podarunków nikt się ponoć nie spieszył. Polscy zawodnicy po wydarzeniach z 8 kwietnia 1976 roku zostali głównie ze wspomnieniami, dziecięcą radością i zapisaniem się w hokejowej historii.

Przeczytaj też:

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl Live
Sport.pl Live .
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.